niedziela, 1 lutego 2009

Polska -> Irlandia Sierpien 2007

No tak, udało się. 1835km, od domu do domu. Mój wtedy roczny Suzuki Bandit 650S spisał się na medal.

Tutaj mała mapa przedstawiająca po krótce moją trasę.


Teraz czas żeby napisać krótką relację z całej wyprawy, która chociaż iż była dość męcząca, to jednak była przyjemnym przeżyciem. No więc startujemy: czwartek, godzina 11:00 pożegnanie z rodzicami, pare telefonów do znajomych no i jedziem, upał jak diabli, bite 30 stopni a ja oczywiście w kurtce (nie wyobrażam sobie jazdy bez kurtki i kasku, szkoda życia). Już po paru kilometrach pierwsze spostrzeżenie: ta torba z tyłu troszke źle zapięta, nie pozwala dobrze siedzieć. No tak, do poprawy, ale jeszcze nie teraz. Gorzów minąłem bardzo szybko i sprawnie, zna sie w końcu to miasto, poleciałem nową trasą na Kostrzyn, droga śliczna i warunki dobre, fajnie. Później odbicie na Górzycę (taki mały skrót), w samej Górzycy przystanek, telefon do Ani, "Co? nie ma Ciebie w okolicy? no to do nastepnego razu", trudno, chciałem się z nią zobaczyć przed wyjazdem. Dojechałem do Słubic, tankowanie, napoje i batoniki na droge, gazeta dla Piotrka, jeszcze telefon do dziewczyn z byłej pracy (naraz dwie się przekrzykiwały, one to są...!!), poprawiłem mocowanie bagażu no i jedziemy dalej!! Granica minięta i Willkomen zu Deutschland. W końcu dobre drogi i możliwość zrobienia jakiegoś przebiegu na liczniku. Po godzinie jazdy zjechałem na parking, upał jak diabli, a tutaj tyłek zaczyna boleć i dziwne mrowienie na rękach. Przerwa i chwila na zastanowienie, ręce... tu pomogą rękawiczki, a tyłek... no tutaj to raczej nie za dużo idzie pomóc (lód byłby na miejscu ale skąd u licha wytrzasnąć coś takiego na środku autotrady). Minąłem Berlin, około 200km dalej zaczęły się problemy... korki. Ruch całkiem zatrzymany, na szczęście dla motocyklisty zawsze sie jakaś luka znajdzie żeby sie przecisnąć, no ale prawda jest taka, że w półtorej godziny zrobiłem może z 50km, mimo że samochody zjeżdżają żeby zrobić przejazd bikerom to i tak nie będę jak wariat pędził tylko spokojnie powolutku między nimi. No, skończyły się korki można jechać, trafiłem na polską firmę transportową Mercedesem Vito, i za pojazdem tym ciągnęła się chmura czarnego dymu przez którą przejazd mógłby się omdleniem skończyć. Kiedy się z nimi zrównałem pokazuje kierowcy, a on kiwa mi że wie i jest spoko, ehh... co za ignorancja, no cóż pojechałem dalej. Czas na grubszy przystanek, bo zgłodniał człowiek troche. Znalazłem miły zjazd z Donerem, zatrzymałem sie, zrzuciłem toboły i pokierowałem sie do jadłodajni, o ile sprzedawca złapał że chcę danie rybne to już co później chciał to nie mam pojęcia, na szczęście w kolejce znalazł się uprzejmy Niemiec co posłużyl za tłumacza (na angielski oczywiście), i zarzucił hasłem czy ja to niby English nie jestem, a ja mu na to że z Polski i jade motorem do Irlandii ! hoho, to był zaskoczony. Nie pierwszy i nie ostatni. Po tych małych perypetiach ruszyłem w dalszą drogę. Po ujechaniu paru kilometrów nieprzyjemna rzecz na autostradzie, na przeciwnym pasie helikopter ratunkowy właśnie lądował, służby ADAC i policja właśnie zabezpieczali teren... wypadek i to najwyraźniej dość poważny. Troche do myślenia. Parę minut później moje szczęście się skończyło, deszcz zaczął padać. Zjazd na parking i czekanie pod daszkiem. Nie ja jeden przed deszczem się chroniłem, chwilkę po mnie podjechał Niemiec na BMW GS1150, na błotniku naklejka piss on japan,
którą zamieszczam obok. Aczkolwiek nie był on miłośnikiem japońskiej motoryzacji to okazał się sympatycznym człowiekiem i uciąłem sobie z nim dobrą pogawędkę o motocyklach. Po chwili ubrany w stosowny kubraczek na wypadek deszczu pojechał w swoją siną dal, ja natomiast ze względu na brak takowego ubrania musiałem poczekać jeszcze chwilkę. No ale na moje szczęście przestało padać... na 5 minut, ale do tego czasu oczywiście już byłem w trasie, jak deszcz zaczął się nasilać schowałem się za ciężarówką i jechałem 80km/h. Postanowienie: hotel! No ale jak to zawsze bywa, że kiedy coś się potrzebuje to jak na złość nie ma. Przestało padać i wtedy pojawił się znak na hotel, ale przecież już nie pada!, jeszcze pare kilometrów!, i to sie skończyło dla mnie jazdą w niezłą ulewę. Zjazd na Bielefeld, miasto ponad 300tys mieszkańców to musi być hotel. No i zjechałem, duży neon hotel skierował moją uwagę i kierownicę również w wiadomym kierunku. Best Western, zaparkowałem pod samymi drzwiami recepcji i wszedłem do środka, ile pokój? 80Euro! Nie, dziękuję. Ale za to dostałem minimapę miasta z zaznaczonymi hotelami, no cóż, jedno spojrzenie na mapę i w drogę, niewłaściwy skręt i wylądowałem w szczerym polu. No wspaniale, ciemno, zimno, deszcz sobie w najlepsze pada, a tutaj trzeba hotel znaleźć. Wrociłem na przemieścia miasta no i spoglądam na mapę. Jakiś zabłąkany niemiecki skuterzysta zatrzymał się i pokazał mi w którą stronę mam się udać. No i oczywiście słuchając się jego rad trafiłem w część zamieszkałą przez ludzi. No i nawet znak na hotel sie znalazł, oczywiście że skorzystałem, szybkie wejście do recepcji, ile? 56Euro, ok biore. Przeparkowałem moją maszynę na wewnętrzny parking, zameldowałem się no i udałem się do wymarzonego pokoju. Wziąłem prysznic, przebrałem się no i zszedłem do restauracji i tutaj kolejna przygoda językowa, karta oczywiście po niemiecku, a kelnerka ni w ząb angielszczyzny, na szczęście przy barze znalazł się pewien młody Niemiec który władał zarówno językiem Goethego jak i Szekspira. Wziąłem pizze hawajska i piwo, do tego uciąłem krótką pogawędkę z owym uczynnym Niemcem. Po kolacji pokierowałem się do pokoju. Schludnie, czysto, a do tego paczka Haribo na poduszce, super! Krótki wgląd na niemiecką telewizję i spać.


Dzień drugi czyli piątek zacząłem skoro świt, tzn. 7:30, od razu zszedłem na śniadanko. Wzbogacony w troche kalorii przygotowałem się do drogi, okazało się że w pierwszy dzień zrobiłem 590km, w sumie to nie za dużo... Pogoda też nie była moim sprzymierzeńcem, nieprzyjemnie kropiło, do tego gęsta mgła. Wymeldowałem się z hotelu i wsiadłem na maszynke. Jazda. Trzeba było używać "wycieraczek" czyli przekręcanie głowy w lewo i prawo, pęd powietrza zdejmował nagromadzoną wodę i szyba kasku już była czysta. Obyło się bez korków, roboty drogowe w paru miejscach, ale generalnie dobrze, bez opóźnień. Mimo że przejeżdżałem przez sam środek zagłębia Ruhry to nie widziałem za dużo przemysłu ani miast (zjazdów to było mnóstwo, ale przy autostradzie to nie za wiele można było zobaczyć), jedynie raz zjechałem na miasto zatankować, bo już miałem obawy czy aby nie przyjdzie mi pchać maszyny, wtedy rzuciłem okiem na miasto (rzuciłem okiem to tutaj za duże słowo), bo tak normalnie tankowania w przyautostradowych stacjach. Szybko i sprawnie dojechałem do Belgii, jest to chyba jedyne państwo na świecie, gdzie wszystkie autostrady są oświetlone, ale że w dzień jechałem to nie miałem okazji z tego skorzystać. Generalnie autostrady dość dobre, ale nie tak jak w Niemczech. Na moje szczęście Belgia to nie jest duży kraj, więc pokonałem go z jedną małą przerwą na kawę. Nie podobało mi się że wszystkie drogi w Belgii znaczone są według oznaczeń europejskich, a ja byłem przygotowany na oznaczenia autostrad krajowych, co mnie troszke zmieszało. Ale za to przestało padać, co prawda było pochmurnie, ale już sucho i ciepło. No i wjazd do Francji, Bon Jeur! Pierwsze wrażenie we Francji nie było przyjemne, że tak się wyraże, pachniało intensywnym rolnictwem. No cóź, jaki kraj taki obyczaj, poza tym kraj ten jest chyba największym europejskim producentem żywności, więc jakoś to wszystko mu się kręcić. W pewnym momencie zacząłem mieć wątpliwości czy aby na pewno dobrze jadę, nawet raz zjechałem na Reims (bo niby powinienem) i wylądowałem w małej wiosce. Po drugim z kolei zatrzymaniu się na poboczu w celu sprawdzenia czy aby na pewno w dobrą stronę jadę stwierdziłem jedno: czas na dłuższą przerwę. Kilkanaście minut później trafiłem na duży kompleksowy zjazd z restauracjami, barami, hotelem. Ok, to będzie mi pasiło. Wciągnąłem filecik z kurczaka i frytki, popiłem fantą, odświeżyłem się, połaziłem po sklepach, wykonałem pare telefonów do Polski i do Irlandii. Stwierdziłem że już mogę sobie pozwolić na dalszą jazdę. A, i jeszcze tankowanie. Przy dystrybutorze spotkałem nietypową parę około 30tki, ona z Australii, on z Nowej Zelandii, a razem mieszkają w Londynie, i wakacje spędzają na motorze we Fracji, dziwiło mnie że ta dziewczyna, skromnej postury, potrafiła prowadzić motor ze swoim dużo cięższym partnerem na plecach, to wyglądało ciekawie (tak a propos to siedzienie ich motocykla było wyszyte w Australijską flagę, extra!). Tymczasem chmury zaczęły się rozstępować, popołudniowe słońce zaczęło miło mnie pieścić. Na kolejnym przystanku przeanalizowałem dotychczasową drogę i wyznaczyłem sobie cel na dzisiaj: Caen, 120km od mojego celu. Spore miasto, akurat na nocleg. Droga przebiegała wspaniale, ciepło, mały ruch na autostradzie (tylko bramki z opłatami wkurzały co chwile, ale tak to już jest we Francji, nie ma autostrad za darmo), pozwoliłem sobie na jazde z predkościami grubo powyżej 150km/h, w takich warunkach to poezja. Kiedy zobaczyłem na drodze drogowskaz na Caen mówiący, że zostało już tylko 200km od razu pojawił się banan na mojej twarzy, a nawet cała kiść bananów można by rzec. Tutaj spotkała mnie niemiła niespodzianka. Kierowcy samochodów marki BMW nie bez powodu mają renomę jaką mają. Na autostradzie jakiś kretyn trzymał się dosłownie metr za mną, ze względu na nawet spory ruch nie mogłem go puścić, kiedy miałem możliwość uciec mu, przyspieszyłem do 180km/h, a ten dureń dalej za mną, zjechałem, puściłem go. I co dalej? Dureń jechał 130km/h lewym pasem i nie pozwalał się wyprzedzić. Na szczęście zjechał w jeden ze zjazdów, później obyło się już bez niespodzianek. Za Le Havre kolejne bramki z opłatami. Podjechałem, zacząłem wydobywać drobne na opłatę, w tym czasie kasjer coś do mnie mówi po francusku, ja mu na to że nie rozumiem, a on "Free, go, go!" Ha, darmowy przejazd dla motocykli, później dowiedziałem się że w tym miejscu z boku jest specjalny przejazd dla motocykli, no ale już byłem dość zmęczony, miałem prawo nie zauważyć. Za bramką ujrzałem coś pięknego, most pnący się nad rzeką Seine, Pont-de-Normadie, po prostu wspaniałe jak widać na zdjęciach (nie moich).
Cały podjazd konałem na stojąco rozkoszując się widokami, które zapierały dech w piersiach, jakaś miła Francuzka machała mi przez szyberdach widząc mój zachwyt, gdyby tylko można było zatrzymać się gdzieś, żeby był jakiś taras widokowy, no trudno. Śliczne wieczorne słońce zachęcało mnie do dalszej jazdy przez wspaniałe wzgórza Normandii, warto wspomnieć o jeździe zboczem góry, gdzie miejsce na autostrade zostało wyciosane w skale, a kilkadziesiąt metrów poniżej płynęła rzeka. Cudowne! (niestety brak zdjęć). Kilkanaście minut po 20tej dotarłem do Caen, bardzo miły wieczór, cieplutki, słoneczny. Miasto ładne, teraz tylko znaleźć miejsce do przespania się. Drogowskaz jest, podjeżdzam do hotelu, neon "No vacancies" nie bawi mnie za bardzo. No to dalej. Reklama Etap Hotel, 1km, no to jade. Hotel duży, ładny i .... w pełni zajęty :( to jade do centrum, a tam oprocz Hotelu de Ville **** w Chateau (czyli zamku) nie wiele więcej, jakiś skromny hostel widze, a co, spróbuje, "no free rooms". No to zaczyna się robić ciekawie, żeby nie można było znaleźć hotelu w takim dużym mieście? Gdzie teraz? Hotel du Police... nie, to dla policjantów wyłącznie, cholera. Przecież nie będę w parku na ławce spał! Losowo wybrałem sobie drogę i jade. Otelinn **, próbujemy. -Czy są wolne pokoje? -Tak. -Biore! Uradowany po pachy pokierowałem się z moim bagażem do pokoju. No i oczywiście zostawiłem część bagażu na recepcji, taki zakręcony ze szczęścia byłem. Śmiał się ze mnie recepcjonista. Po półtorej godziny jeżdżenia po tym ładnym francuskim mieście w końcu znalazłem miejsce żeby przyłożyć głowę do poduszki. Wykąpałem się i zszedłem do restauracji na kolację. A tutaj niespodzianka. Restauracja już zamknięta, bo tylko do 21:30, a to już grubo po 22 było. Ale mogą dla mnie przygotować talerz z różnościami. Ok, niech będzie. No i dostałem, surową rybę, jakąś wołowinę, i dziwny blok co troche mi salceson przypominał (bleee), do tego sałata, i troszke warzyw. Każdy wie jaki to ja wybredny do jedzenia jestem, no cóż. Najlepsze z tej kolacji to było piwo, Heineken. Aż mi głupio było bo ledwo do połowy talerz opróżniłem (ryba nie była taka zła, przynajmniej kilka pierwszych kęsów). Wróciłem do pokoju, obejrzałem "Aliens versus Predator" po francusku, prognozę pogody na CNN i poszedłem spać. Bilans na drugi dzień - 850 kilometrów, uradowany spałem jak dziecko.


Dzień trzeci mojego wojażu nie niósł ze sobą żadnego stresu. 120km do celu, prom dopiero o 17 odpływa czyli do 15:30 musze tam być, super. Czasu ile dusza zapragnie. Po konkretnym śniadaniu i ucięciu gadki z Francuskim motocyklistą (nie wiem czy to można rozmową nazwać, bo mój francuski był jak jego polski, a po angielsku też nic nie potrafił), w każdym bądź razie było śmiesznie. Ogarnąłem się i w drogę. Ale oczywiście najpierw pojeździłem sobie po Caen, pare fotek centrum, które widać poniżej.


Miasto jest po prostu piękne, bardzo mi się podobało. Celowo nie jechałem najprostszą drogą do Cherbourga, kręciłem się po osiedlowych drogach. Oprócz tego że na jednym rondzie wpadłem w poślizg (coś było rozlane) i ledwo co utrzymałem się w siodle, to było wspaniale. Osiedla przestronne, dużo zieleni, przejrzyste wszystko i ładne. Wrażenia z Caen niezapomniane, żeby tak mieć więcej czasu na zwiedzanie... Kierunek: Cherbourg, 120km bez zatrzymania się. Kierując się na przystań jechałem autostradą, która niestety omija całe miasto na około i prowadzi prosto na przystań. Ale przynajmniej już znalazłem to miejsce. Niewiele myśląc pokierowałem się na miasto, pozwiedzać trochę. Typowo turystyczne małe miasteczko.




Wszędzie pełno zwiedzających, aż za pełno, dookoła hotele i schroniska, ehh. Do tego pogoda dopisała. Próbowałem znaleźć jakąś plaże żeby pomoczyć trochę tyłek we francuskim morzu ale niestety nie znalazłem nic dobrego. Z tego co widziałem na mapie okolicy to plaże na których można się kąpać są dopiero kilka kilometrów za miastem. No trudno. Około godziny 14tej powróciłem do przystani promowej. I tam poznałem Mike'a z Laois, przejechał 5000km po Europie na skuterze, niezły klient, głowę miał rozwaloną. Mowił że w hotelu wstał w nocy i po ciemku w ścianę uderzył głową. Zanim wpuszczono nas na prom zjechało się z 30 motocyklistów (głupi ja że żadnych zdjęć wtedy nie zrobiłem). W tym jeszcze jeden Polak, a nawet dwójka, Paweł i Ewa z Galway. Do tego poznałem 4 bikerów z Meath co byli w Mołdawi! 7000km w 2 tygodnie. John, ich lider pomógł Pawłowi naciągnąć łańcuch. I tak zaczęło się. Później para ze Szwajcarii na GoldWingu z przyczepką, ludzie już na emeryturze to szaleją i jeżdżą po wszystkich możliwych imprezach motocyklowych. Kupili motor w USA, zrobili słynną Route66, pojechali na zlot GoldWingowców i teraz jeżdżą po Europie. Wjechaliśmy na prom. Mocowanie motoru okazało się nie takie proste jakbym chciał, trochę się pomęczyłem ale z pomocą Pawła dałem radę. Na promie zrzuciłem bagaż do kajuty (wielka to ona nie była), przebrałem się w coś wygodniejszego i poszedłem do kafeterii coś zjeść. OMG! Ceny nie z tej ziemi, za sok i kanapke zapłaciłem 8Euro. A miało być tanio. Posiedziałem chwile na górnym pokładzie z Mike'iem. Kręcąc się po promie spotkałem znowu kolesi z Meath, -Chodź do nas, siadaj. No to sie przysiadłem. Jak już się przysiadłem to wdaliśmy się w najlepsze w Irish Drinking Session, nie zlicze ile tego Guinnessa wypiłem, ale wszyscy byliśmy nieźle wstawieni. Goście okazali się bardzo sympatyczni i mam do nich zaproszenie. Z czasem i Paweł z Ewą znależli się między nami. Czyli niezła zgraja nas już wtedy była. A jako że Irlandczycy jak piją to są bardzo towarzyscy to jeszcze pare osób przewinęło się przez nasz stolik. Tak szczerze mówiąc to ja nie wiem czy ta łódka się tak bujała czy to ja tyle wypiłem :D Na promie możnaby się spodziewać tanich bezcłowych sklepów, bezcłowe to może one były, ale tanie raczej nie. Za piwo 4Euro, jak w pubie na wyspie. No cóż. Człowiek nie kaktus, pić musi :D No ale przynajmniej nie miałem problemu z zaśnięciem nawet przy dużym bujaniu. Szesnastogodzinny rejs promem przy dużych falach niekoniecznie musi być przyjemny. Rano wolałem trzymać się jak najniżej można, im wyżej tym bardziej buja, na szczęście kabinę miałem na 5tym pokładzie. Niestety ze względu na przeciwną falę prędkość promu była zmniejszona, co zaowocowało półtoragodzinnym opóźnieniem. Pech. Jak już wygonili nas wszystkich z kabin znowu się spotkałem z bikerami z Meath. Tym razem to już posiedzieliśmy przy soczkach, wszyscy kierowcy w końcu. po godzinie 12tej irlandzkiego czasu dobiliśmy do Rosslare w hrabstwie Wexford. Krótka odprawa i 200km do domu. Zielona Wyspa przywitała nas ładnym słoneczkiem. Niestety tylko przywitanie było ładne, 5 minut później już lał deszcz. Na szczęście jak to w tym kraju bywa, deszcze nie trwają długo. Po drodze zostałem jeszcze kilka razy zaskoczony ulewami. Najgorzej było w Cashel, utknąłem w korku na wąskich uliczkach tego miasteczka w na prawdę poważnym deszczu. Kilka razy zmokłem i kilka razy musiałem się wysuszyć. No trudno, taki kraj. Bezpiecznie dotarłem na moje Wolfe Tone Street ze stanem licznika 1835km. I tak oto szczęśliwie kończy się moja relacja.


Wielu pyta mnie się czy zrobiłbym to jeszcze raz. Oczywiście!! Jedynym czego żałuje jest to, że nie miałem za dużo czasu na faktyczne odwiedzenie wielu miejsc, które minąłem na trasie. Oczywiście następnym razem byłbym nieco lepiej przygotowany (na pewno bym jechał w porządnych spodniach motocyklowych, nie w jeansach). Tak w ogóle to kto doczytał to do końca? haha


Pozdrawiam, Roman D.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

tylko nie wpadnij w samo zachwyt.

A nie ty juz masz to za sobą:);)

Anonimowy pisze...

Swietna robora Brachu!!!
Tak 3maj!
Szerokosci i przyczepnosci na nowy sezon i do zobaczyska znowu!
Pawcio

Anonimowy pisze...

Wiatr we włosach. hmmmmmmm
chyba jak masz rozpiety rozporek.

Anonimowy pisze...

Ja doczytałam do końca;)Do odważnych świat należy. Powodzenia!

Prześlij komentarz

Do Anonimów: proszę się podpisywać :D