środa, 18 lutego 2009

Pomóżmy Bartkowi


Teraz z całkowicie innej beczki....


Chodziłem z Bartkiem do jednej klasy technikum przez 5 lat, dojeżdżałem z nim tym samym pociągiem, razem z Nim wypiłem nie jedno piwo gdzieś na przerwie między lekcjami. Może nie byliśmy najlepszymi kumplami, ale znaliśmy się dobrze. Po technikum nasze drogi się rozeszły, lecz usłyszałem o nim w marcu 2005 roku.... kiedy miał wypadek... Bartek spadł z dziesiątego piętra... Mimo że szanse na przeżycie jakie miał były liczone w promilach to Bartkowi się udało, wbrew wszelkim regułom medycznym... od tego czasu Bartek przeszedł wiele skomplikowanych operacji... lecz wciąż potrzebne są pieniądze na dalsze leczenie i rehabilitację.
Nikt nie prosi o wiele, chociażby 1% podatku dochodowego.....
Szczegóły w obrazku:

Sory za choatyczny styl wypowiedzi, ale to jest bardzo świeża inicjatywa, proszę prześlijcie rodzinie, znajomym link do profilu Bartka: 
lub link do tej strony

Każda złotówka może mu pomóc!!!

poniedziałek, 9 lutego 2009

Kjeragbolt i Lysefjord

Pierwszy odcinek z cyklu:
Miejsca które warto odwiedzić (a nawet trzeba), czyli palcem po Google Maps


Chyba prawie każdy kojarzy roztańczonego Matta Hardinga http://www.youtube.com/watch?v=zlfKdbWwruY , znalazł on fantastyczny sposób na udokumentowania swoich podróży po świecie, Matt miał na prawdę zacny pomysł. Znalazło mi się filmik ze ścinkami, czyli fragmentami, które nie weszły do oficjalnego filmu. I na tym filmie zauważyłem Matta, który próbuje tańczyć na kamieniu zawieszonym między skałami, piszę że próbuje, bo tańcem tego nazwać nie można, zresztą on sam komentuje to jako trochę nieroztropne :). Po odrobinie poszukiwań znalazłem miejsce niedoszłej zbrodni:

(zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest VVincze 

(zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest VVincze 
oryginalny link http://www.flickr.com/photos/13938821@N04/1498191704 )

Można rzec że nic rewelacyjnego i w ogóle, ale pod tym skromnym kamykiem jest przepaść o głębokości.......................................1000 metrów!!!!!!!, czyli tak wysoko jak na klifach w Donegal, tylko że bardziej pionowo!! Kamyczek ów, jak zresztą prawie cały fjord, znalazł sobie upodowanie wśród BASEjumperów, czyli tych wariatów co skaczą ze spadochronami gdziekolwiek jest wysoko i niebezpiecznie.
Szaleni!!! Prawie jak motocykliści! No ale jak przyjrzeć się zdjęciom, to nic dziwnego... 
Mi się już iskierka w oku zapaliła, więc gdzie to jest?


Wyświetl większą mapę

Odpowiedź:
Okolo 80km od Stavanger, Norwegia, razem jakieś 1600km od mojego miejsca zamieszkania. 

Kamień, bohater mojej opowieści usytuowany jest nad fiordem o nazwie Lysefjord, który ciągnie się przez 42 kilometry. Na tym fiordzie operują promy płynące prawie aż do Stavanger (największe miasto regionu, wielkości Gorzowa), a na wschodnim końcu fjordu jest usytuowana elektrownia wodna w malowniczym miasteczku Lysebotn. O ile od zachodu jedynym sposobem dostania się do miasta jest prom, to od wschodu jest..... nie ma co się rozpisywać sami zobaczcie :

(zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest EyeTwoEye 

Aż mi się miło robi na myśl jak taki zjazd lub podjazd mógłby wyglądać, co prawda kilka serpentynek już zaliczyłem, ale koło takiej to nawet blisko nie byłem. W liczbach to wygląda tak, że ten zjazd składa się z 27 serpentyn, różnica wysokości jest bliska 1000m, szkoda że nie mogę znaleźć jaka jest długość drogowa tego, ale na pewno będzie imponująca. I ciekawe gdzie ta droga prowadzi, bo Google Maps nieco się gubi w tamtych okolicach. Ale z moich obserwacji wychodzi na to że jest to jakieś 20km w linii prostej, 50-70km w lini łamanej do najbliższej cywilizacji, czyli to co tygryski lubią najbardziej. A wracając do bohatera, to jest jeden duży minus, nie da rady tam wjechać motorem ;/ Żeby tam się dostać trzeba przespacerować się w górę i w dół po fiordach parę kilometrów. Ale warto, po prostu warto !

PS. Zostałem poinstruowany przez autora powyższego zdjęcia, że lepiej mieć dobre hamulce jak się planuje zjazd tymi serpentynkami :P

Myślę, że z takim rozpoznaniem to nie pozostaje mi nic innego jak tylko siodłać Suzi i w drogę. :)

Komu spodobały się fjordy w Norwegii to zapraszam do poklikania poniżej:
A komu się na prawdę podobało, to mogę podać numer konta mojej fundacji na rzecz odwiedzenia tego miejsca :P

niedziela, 1 lutego 2009

Droga powrotna, Pazdziernik 2008




Wyprawa rozpoczyna się rześkim porankiem 12tego października. O godzinie 8mej rano Niunia została osiodłana, opakowana w 65 litrów bagażu i gotowa do drogi. Mimo zaledwie kilku godzin snu jestem na wysokich obrotach, emocje biorą górę nad wszystko. Limerick jeszcze śpi, jak zresztą każde irlandzkie miasto w niedziele rano. No dobra, ruszam. Szybki wyjazd z miasta na droge na Dublin no i pierwsze kilometry połknięte. Poranek okazał się bardzo mokry, co prawda nie było deszczu, ale mgła zalegająca nad hrabstwem Limerick i Tipperary była koszmarna. Mgła bardzo skutecznie skraplała się na moim ubraniu mocząc mnie przy tym dość dotkliwie. Gdy dojechałem do obwodnicy Nenagh pojawiło się krwawo-pomarańczowe słońce przebijające się przez mgłę, tworząc urokliwy widok, i będąc zarazem moim celem. Tak, droga ku słońcu. Niestety pieszczące i suszące mnie promienie szybko ustąpiły powracającej mgle... No i tak wyglądała reszta drogi do Dun Laoighre, uczepiony kilku samochodów po drodze dotarłem do M50 (obwodnica Dublina). Szybko i sprawnie dojechałem już do przystani promowej. Szybkie tankowanie przed samym portem i już byłem w kolejce na wjazd na prom.
Tymczasem pogoda się naprawiła i śmigałem w koszulce po przystani. Po około pół godziny oczekiwania prom przybył. Załadunek odbył się bardzo szybko, motocykle miały wydzielone miejsce pod schodami, pasy i odpowiednie uchwyty mocujące już były przygotowane. Chłopaki z obsługi podali nam specjalne gąbki na siedzenia żeby pasy mocujące nie wyrządziły żadnych szkód. To mi się podoba, nie jak w IrishFerries.
Przeprawa promem trwała coś ponad 2 godziny. Więc była chwila żeby uzupełnić płyny na pokładzie promu, do tego jakaś przekąska. Dodam jeszcze, że po odbiciu od brzegu pokierowałem się na rufę promu i byłem świadkiem widoku jak Zielona Wyspa ginie na horyzoncie... Takie mały ostatni rzut oka na Szmaragdową Wyspę (dla dociekliwych - nie płakałem, aczkolwiek jakaś łezka się zakręciła w oku...). Po 2 godzinach lekkiego bujania dobijamy do portu, przed samym „lądowaniem” udaje mi się zamienić kilka słów z parą z Manchesteru, którzy razem jechali z Dublina na Firebladzie, okazuje się że jest on żołnierzem zawodowym i był kiedyś na manewrach w Drawsku Pomorskim. Po chwili bajerzenia trzeba było kierować się do motocykli, krzyknęliśmy sobie na pożegnanie „Good Luck” i tyle. 

Hollyhead - witamy w Walii.

Pogoda - super, kilka chmurek, ale i tak słoneczko ładnie grzało jak na październik. Czyli cienkie rękawice i cienka kominiarka. Jedziemy! Zjazd z wyspy Anglesey, na której położone jest Hollyhead, odbył się po pięknym warownym moście o nazwie Wiki:Bridge of Britannia(foto nie moje niestety) artykuł o moście po angielsku,
aż powiało klimatem 2giej Wojny Światowej znanym z filmów. Po zjechaniu na główną wyspę obrałem kierunek Manchester. Droga prowadziła wzdłuż wybrzeża, oferując bardzo malownicze widoki, gdzie po prawej stronie prezentowały się wzgórza lub niemalże pionowe góry, a po lewej Morze Irlandzkie.
Górzyste wybrzeże Walii okazuje się dobrym przyczółkiem dla skałkowców, udało mi się zauważyć conajmniej trzech śmiałków zmagających się z naturą, chętnie bym przyjrzał się im uważniej, lecz niestety trzeba jechać, czas goni. Ze względu na czas zdecydowałem się na nudne, aczkolwiek szybkie autostrady. Dojazd do Manchesteru odbył się bardzo sprawnie, tam wskoczyłem na trochę zakorkowaną M6 kierując się na Birmingham, gdzie rozpoczęły się przygody... W Birmingham M6 nagle poszerzyła się na 4 pasy i dała wybór - w lewo czy w prawo? No i bądź tu mądry. Na moim wydrukowanym rozkładzie jazdy było napisane żeby kierować się do wyjazdu numer 19, więc w lewo czy w prawo? Nie zastanawiając się za dużo wylosowałem w prawo... Już po paru kilometrach przeczucie mi powiedziało że to nie jest słuszna droga. No to trzeba zawrócić. Stacja serwisowa pomogła mi to zrobić. No ale po ustawieniu się na M6 w kierunku przeciwnym trzeba znaleźć kolejny wyjazd. No i cóż... Znalazłem kolejny zjazd z M6 na kolejną M6... I jakby tego było mało to nie było to M6. Kolejne pare kilometrów owocuje znakiem na Coventry, uff.. do czegoś dochodzimy. Po kolejnej pół godziny wjeżdżam do Coventry. Mając już więcej niż dość drogi M6 wybieram drogę alternatywną. Drogę klasy B do Rugby, czyli miasteczka od którego kopanie jajowatej piłki wzięło swoją nazwę. Małe urokliwe miasteczko, i żadnego pomnika ani jakiegoś znaczącego punktu, które nadawałoby się do zrobienia pamiątkowego zdjęcia. Wstyd, po prostu wstyd. Nie marnując czasu trzeba jechać dalej. Niestety muszę wrócić na już niejednokrotnie przeklętą przeze mnie M6, później już idzie gładko na Kettering - Wellingborough - Rushden. Do Andrzeja dobijam już bez przygód, chociaż co prawda z ponad półtoragodzinnym opóźnieniem. Jak dobrze było zobaczyć byłego współlokatora z Cypru po tylu latach. Po tylu obietnicach odwiedzin w końcu się zebrałem i odwiedziłem go. Niesty krótka wizyta, ale warta zachodu. Dodam jeszcze, że ze względu na infekcje prawego oka na kilka dni przed wyjazdem nie nosiłem szkieł i jechałem w okularach. Kiedy już dojechałem do Andrzeja uszy mi odpadały, okazało się że kask dociskał mi małżowiny uszne do głowy, łapiąc w środku oprawki, już mniej więcej od Birmingham ból stawał się na prawdę uporczywy, a nie wspomnę o chwilowym parowaniu okularów, które zamieniało jazdę w coś bardzo zbliżonego do jazdy na oślep. 

Gościna dobiegła końca o 9 poniedziałkowego poranka. Ciepły, ładny, wspaniały dzień na jazdę. Mimo przeciwskazań lekarza zakładam szkła kontaktowe, no trudno, jak coś niedobrego będzie się działo z oczami to wrócę do okularów. Szybko wbijam się na M1 w stronę Londynu. Dość spory ruch wymusza na mnie nieprzepisowe jeżdżenie lewym pasem między ciężarówkami, co okazało się być dużo sprawniejsze niż jazda prawym pasem, no cóż, czasem trzeba łamać przepisy. Przejazd przez obwodnicę Londynu M25 okazał się niezwykle nudny, nic ciekawego nie widziałem, ani nic godnego uwagi się nie stało. Jedyne co było fajne to przekraczanie Tamizy na dość fajnym moście, aczkolwiek przemysłowe widoki poniżej nie były najpiękniejsze. (foto nie moje)

Chwile później już pukałem do bram Eurotunelu. Człowiek nie słucha starszych a później na tym wychodzi fatalnie. Mimo namawiania Andrzeja do wcześniejszego kupienia biletu na Eurotunel/Prom nie posłuchałem go i przybyłem na miejsce bez rezerwacji. Była to godzina 12ta, i miła pani na bramkach oznajmiła mi że ze względu na niedawny pożar pociągi jeżdżą co półtorej godziny, zamiast co 15 minut, i że najbliższe wolne miejsce jest około 14tej... Chwila zastanowienia... No dobra, jedziemy do Dover, tam są promy kilku operatorów, pewnie coś się znajdzie. W Dover zastała mnie takowa wiadomość - najbliższy prom będzie ok godziny 14:30, ale za to do Dunkierki. hmm... I znowu trzeba decydować. Dobra, powrót do Tunelu. I tutaj kolejna niemiła niespodzianeczka, „przykro mi, ale na 14 wszystko wykupione, dopiero na 15:30 bedzie”!!!. Ale zostałem jeszcze poinstruowany, że można się wbić na wcześniejszy pociąg. Skoro tak to jade. Pozbyłem się 80 funciaków i przybyłem do poczekalni. Mając czasu pod dostatkiem zrobiłem polowy przegląd motocykla, podopinałem bagaże, zjadłem i nawet udało mi się poleżeć plackiem na ławeczce na parkingu. Czasu było. W międzyczasie ustaliłem też z Pawłem mój nocleg w Hamburgu. Jest gites. Niestety nie udało mi się załapać na wcześniejszy pociąg. Kiedy doszło do zawołania załadunku ruszyłem sobie tempem spacerowym no i oczywiście bez kasku, za co zostałem skarcony przez policjanta, który mnie przekonywał, że brytyjskie prawo drogowe nakazuje jeździć cały czas w kasku, ważne że mandatu nie było. Dopiero o 15:30 odbiłem z Wysp Brytyjskich. Sama podróż EuroTunelem jest nudna jak flaki w oleju (czyli tak nudna jak prom, tylko że nie buja, no i nie ma restauracji, sklepów itp.), aczkolwiek fajną część stanowi cała procedura podjazdu i wjazdu na pociąg.


Po ruszeniu pociągu przez okna widać tylko światełka tunelu. Po 45 minutach wyjeżdza się na powierzchnie, dojeżdża do rampy wyładowczej no i to tyle było. Okazała się droga i czasochłonna impreza, ale doświadczenie zostało zaliczone.

La Francija przywitała mnie chłodem i lekką mżawką. Szybka zmiana kominiarki i rękawic na wersję cieplejszą. Na szczęście to było tylko takie „chłodne przywitanie”, nim dojechałem do Belgii zdążyłem się spocić. Dodam jeszcze, że Francija uraczyła mnie robotami drogowymi, kilkoma zwężeniami jezdni oraz TIRem który zajechał mi drogę bo nie zauważył. Ale dalej było tylko lepiej. Trafiłem na gorący belgijski wieczór. Warunki wyśmienite. Do tego kilkukrotnie udało mi się podczepić pod kierowców aut osobowych jadących niezgodnie z ograniczeniami prędkości, których skwapliwie wykorzystywałem do zrobienia kilku kilometrów w pare minut. Zauważyłem, że o dziwo o wiele lepiej się jeździ za sedanami niż za kombi, za kombi jakieś dziwne zawirowania powietrza powstają i czuć wiaterek na kasku. Dobra wracam do opisu przejazdu. Trasa Calais-Bruge-Gent-Antwerpen-Eindhoven przebiegała wyśmienicie, mały ruch i dobre warunki. Miałem ciekawe zajście. Jeszcze w Belgii zaczęło kropić, więc profilaktycznie zjechałem na pobocze, włączyłem awaryjne i zacząłem ubierać się w przeciwdeszczówki. Po chwili podjechał do mnie bus, kierowca wyskoczył i pyta się mnie czy wszystko ok, czy „motor kaput”, ja mu pokazuje na mój strój i mowię po niemiecku „Regnen” i że jest ok. Ucieszony z dobrego uczynku wsiadł spowrotem do busika i odjechał. Kurde, podobało mi się to. Jednak życzliwi ludzie jeszcze istnieją w tym popieprzonym świecie. Moja profilaktyka okazałą się aż nadto, ten kapuśniak nawet 10 minut nie potrwał. Na następnej stacji benzynowej pozbyłem się przeciwdeszczówek. Na ostatniej stacji benzynowej przed Niemcami stwierdziłem, że trzeba coś zjeść. Przy okazji wykonałem kilka telefonów. Zacząłem przeliczać trasę, zostało około 700km do domu lub 350km do Pawła do Hamburga. Po przeliczeniu za i przeciw zdecydowałem, że jadę do domu, troszkę się bałem o oczy, nie wiedziałem co z tymi szkłami będzie, do tego stwierdziłem że będę u Pawła późno, a jak miałbym zrobić Danie i Szwecje według planu to potrzebowałbym conajmniej 2 dni wiecej, bo przy takim tempie to i tak bym nic nie zobaczył, poza tym znudziła mi się jazda w pojedynke. Zatem, kalkulacje moje wskazywały, że przy utrzymaniu obecnego tempa powinienem dotrzeć do domu około godziny 2 w nocy. I jest git, taki plan, informuje Pawła o zmianie i uprzedzam Ojca o przybyciu. Na tej samej stacji benzynowej poznaje sympatyczną parę ze Słubic, okazuje się że właśnie wracają z Anglii z całym dobytkiem, 2 lata na obczyźnie, tak samo jak ja . Okazało się że widzieli mnie przy EuroTunelu. Człowieka sława dopadła :D. No dobra, ciąg dalszy wędrówki. Niemieckie autostrady w poniedziałkowy wieczór zamieniły się w niekończący się ciąg wszelakiej maści konwoji, głównie przewożących nadgabarytowe rzeczy. Każdy konwój oczywiście z obstawą samochodów-pilotów, a nawet był jeden z obstawą policji, troszke zerkałem w lusterko, gdy śmignąłem obok nich z prędkością rzędu 170-180km/h. Na szczęście Niemcy nie są skrupulatni w egzekwowaniu ograniczeń prędkości na autostradach (na niektórych odcinkach są ograniczenia, ale większość jest bez). No i moje szczęście się skończyło w pobliżu Hannoveru. Zatrzymałem się przy dystrybutorze i nie mogłem pchnąc motocykla!! Myślałem, że to zmęczenie i opadłem z sił, ale prawda okazała się brutalna i niestety łożysko tylnego koła zaczęło szwankować. Po chwili zabaw kołem puściło. Pokusiłem się o kolejnych kilka kilometrów, zjechałem na parking dla TIRów i zacząłem skrupulatnie przyglądać się sprawie. Niestety nie wróżyło to dobrze, koło ledwo się obracało. Postanowiłem zadzwonić do mojego mechanika, po krótkiej rozmowie Przemek polecił mi przesmarować łożyska smarem do łańcuchów. Dodatkowo poluźniłem szpilkę trzymającą koło do wachacza. Odczekałem około godziny, pogładziłem Niunie po baku, poprosiłem żeby dowiozła mnie do domu i ruszyłem. Początkowo 50-60km/h poboczem, zatrzymując się i sprawdzając koło co pare kilometrów, później poczułem się trochę pewniej i przyspieszyłem do 100-120km/h. Po dojechaniu do Berlina i braku innych objawów choroby lokomocyjnej mojej Niuni pozwoliłem sobie na powrót do normalnej prędkości przelotowej. Tymczasem zbliżając się do poranka temperatura zaczęła spadać i pojawiła się mgła, która w Słubicach przeszła w całkiem solidny deszcz. Przeciwdeszczowy kubraczek znalazł pole do popisu. W mroku polskich, niestety wciąż dziurawych dróg i w kroplach wczesnojesiennego deszczu pokonałem ostatnie 100km, przejeżdżając przez praktycznie pusty Gorzów i spokojnie docierając do domu. Zrzuciłem bagaże w domu o godzinie 5tej rano. Okazało się że chwilowe niedomaganie Niuni kosztowało mnie około 3 godziny. No trudno, najważniejsze że udało się. Home and safe. 

Odrobina statystyki: Stan licznika w momencie zagarażowania wyniósł 2100km, w dwóch etapach 700 i 1400km. W niedzielę w siodle spędziłem 7 godzin robiąc 700km (M6 jest tu głównym sprawcą opóźnień). Jak odliczyć czas oczekiwania na EuroTunel i sam przejazd nim, to można przyjąć, że w siodle w poniedziałek spędziłem 14godzin, robiąc 1400km, czyli średnio 100km/h, gdyby nie awaria to średnia prędkość poniedziałkowego przelotu wynosiłaby 130km/h co w praktyce oznacza, że prędkość na drodze wynosiła powyżej 150km/h cały czas, niestety częste postoje na tankowanie psują cały efekt. Całkowity czas przejazdu wyniósł 44 godziny (od wyjazdu o 8 rano w niedziele do przyjazdu o 5 rano we wtorek).
 
Finanse: paliwo: 2x w Irlandii, 4xUK (2xniedziela+2xponiedziałek), 1xHolandia, 2xNiemcy, 1xPolska, czyli 10 razy, średnio po ok, 17-20Euro, czyli paliwo kosztowało mnie ok 190Euro, prom z Irlandii do Anglii – 70Euro, Eurotunel – 80GBP (110Euro), jedzenie i picie – 50 Euro. Ogólny koszt przejazdu: około 450Euro. Wrażenia – bezcenne!

Polska -> Irlandia Sierpien 2007

No tak, udało się. 1835km, od domu do domu. Mój wtedy roczny Suzuki Bandit 650S spisał się na medal.

Tutaj mała mapa przedstawiająca po krótce moją trasę.


Teraz czas żeby napisać krótką relację z całej wyprawy, która chociaż iż była dość męcząca, to jednak była przyjemnym przeżyciem. No więc startujemy: czwartek, godzina 11:00 pożegnanie z rodzicami, pare telefonów do znajomych no i jedziem, upał jak diabli, bite 30 stopni a ja oczywiście w kurtce (nie wyobrażam sobie jazdy bez kurtki i kasku, szkoda życia). Już po paru kilometrach pierwsze spostrzeżenie: ta torba z tyłu troszke źle zapięta, nie pozwala dobrze siedzieć. No tak, do poprawy, ale jeszcze nie teraz. Gorzów minąłem bardzo szybko i sprawnie, zna sie w końcu to miasto, poleciałem nową trasą na Kostrzyn, droga śliczna i warunki dobre, fajnie. Później odbicie na Górzycę (taki mały skrót), w samej Górzycy przystanek, telefon do Ani, "Co? nie ma Ciebie w okolicy? no to do nastepnego razu", trudno, chciałem się z nią zobaczyć przed wyjazdem. Dojechałem do Słubic, tankowanie, napoje i batoniki na droge, gazeta dla Piotrka, jeszcze telefon do dziewczyn z byłej pracy (naraz dwie się przekrzykiwały, one to są...!!), poprawiłem mocowanie bagażu no i jedziemy dalej!! Granica minięta i Willkomen zu Deutschland. W końcu dobre drogi i możliwość zrobienia jakiegoś przebiegu na liczniku. Po godzinie jazdy zjechałem na parking, upał jak diabli, a tutaj tyłek zaczyna boleć i dziwne mrowienie na rękach. Przerwa i chwila na zastanowienie, ręce... tu pomogą rękawiczki, a tyłek... no tutaj to raczej nie za dużo idzie pomóc (lód byłby na miejscu ale skąd u licha wytrzasnąć coś takiego na środku autotrady). Minąłem Berlin, około 200km dalej zaczęły się problemy... korki. Ruch całkiem zatrzymany, na szczęście dla motocyklisty zawsze sie jakaś luka znajdzie żeby sie przecisnąć, no ale prawda jest taka, że w półtorej godziny zrobiłem może z 50km, mimo że samochody zjeżdżają żeby zrobić przejazd bikerom to i tak nie będę jak wariat pędził tylko spokojnie powolutku między nimi. No, skończyły się korki można jechać, trafiłem na polską firmę transportową Mercedesem Vito, i za pojazdem tym ciągnęła się chmura czarnego dymu przez którą przejazd mógłby się omdleniem skończyć. Kiedy się z nimi zrównałem pokazuje kierowcy, a on kiwa mi że wie i jest spoko, ehh... co za ignorancja, no cóż pojechałem dalej. Czas na grubszy przystanek, bo zgłodniał człowiek troche. Znalazłem miły zjazd z Donerem, zatrzymałem sie, zrzuciłem toboły i pokierowałem sie do jadłodajni, o ile sprzedawca złapał że chcę danie rybne to już co później chciał to nie mam pojęcia, na szczęście w kolejce znalazł się uprzejmy Niemiec co posłużyl za tłumacza (na angielski oczywiście), i zarzucił hasłem czy ja to niby English nie jestem, a ja mu na to że z Polski i jade motorem do Irlandii ! hoho, to był zaskoczony. Nie pierwszy i nie ostatni. Po tych małych perypetiach ruszyłem w dalszą drogę. Po ujechaniu paru kilometrów nieprzyjemna rzecz na autostradzie, na przeciwnym pasie helikopter ratunkowy właśnie lądował, służby ADAC i policja właśnie zabezpieczali teren... wypadek i to najwyraźniej dość poważny. Troche do myślenia. Parę minut później moje szczęście się skończyło, deszcz zaczął padać. Zjazd na parking i czekanie pod daszkiem. Nie ja jeden przed deszczem się chroniłem, chwilkę po mnie podjechał Niemiec na BMW GS1150, na błotniku naklejka piss on japan,
którą zamieszczam obok. Aczkolwiek nie był on miłośnikiem japońskiej motoryzacji to okazał się sympatycznym człowiekiem i uciąłem sobie z nim dobrą pogawędkę o motocyklach. Po chwili ubrany w stosowny kubraczek na wypadek deszczu pojechał w swoją siną dal, ja natomiast ze względu na brak takowego ubrania musiałem poczekać jeszcze chwilkę. No ale na moje szczęście przestało padać... na 5 minut, ale do tego czasu oczywiście już byłem w trasie, jak deszcz zaczął się nasilać schowałem się za ciężarówką i jechałem 80km/h. Postanowienie: hotel! No ale jak to zawsze bywa, że kiedy coś się potrzebuje to jak na złość nie ma. Przestało padać i wtedy pojawił się znak na hotel, ale przecież już nie pada!, jeszcze pare kilometrów!, i to sie skończyło dla mnie jazdą w niezłą ulewę. Zjazd na Bielefeld, miasto ponad 300tys mieszkańców to musi być hotel. No i zjechałem, duży neon hotel skierował moją uwagę i kierownicę również w wiadomym kierunku. Best Western, zaparkowałem pod samymi drzwiami recepcji i wszedłem do środka, ile pokój? 80Euro! Nie, dziękuję. Ale za to dostałem minimapę miasta z zaznaczonymi hotelami, no cóż, jedno spojrzenie na mapę i w drogę, niewłaściwy skręt i wylądowałem w szczerym polu. No wspaniale, ciemno, zimno, deszcz sobie w najlepsze pada, a tutaj trzeba hotel znaleźć. Wrociłem na przemieścia miasta no i spoglądam na mapę. Jakiś zabłąkany niemiecki skuterzysta zatrzymał się i pokazał mi w którą stronę mam się udać. No i oczywiście słuchając się jego rad trafiłem w część zamieszkałą przez ludzi. No i nawet znak na hotel sie znalazł, oczywiście że skorzystałem, szybkie wejście do recepcji, ile? 56Euro, ok biore. Przeparkowałem moją maszynę na wewnętrzny parking, zameldowałem się no i udałem się do wymarzonego pokoju. Wziąłem prysznic, przebrałem się no i zszedłem do restauracji i tutaj kolejna przygoda językowa, karta oczywiście po niemiecku, a kelnerka ni w ząb angielszczyzny, na szczęście przy barze znalazł się pewien młody Niemiec który władał zarówno językiem Goethego jak i Szekspira. Wziąłem pizze hawajska i piwo, do tego uciąłem krótką pogawędkę z owym uczynnym Niemcem. Po kolacji pokierowałem się do pokoju. Schludnie, czysto, a do tego paczka Haribo na poduszce, super! Krótki wgląd na niemiecką telewizję i spać.


Dzień drugi czyli piątek zacząłem skoro świt, tzn. 7:30, od razu zszedłem na śniadanko. Wzbogacony w troche kalorii przygotowałem się do drogi, okazało się że w pierwszy dzień zrobiłem 590km, w sumie to nie za dużo... Pogoda też nie była moim sprzymierzeńcem, nieprzyjemnie kropiło, do tego gęsta mgła. Wymeldowałem się z hotelu i wsiadłem na maszynke. Jazda. Trzeba było używać "wycieraczek" czyli przekręcanie głowy w lewo i prawo, pęd powietrza zdejmował nagromadzoną wodę i szyba kasku już była czysta. Obyło się bez korków, roboty drogowe w paru miejscach, ale generalnie dobrze, bez opóźnień. Mimo że przejeżdżałem przez sam środek zagłębia Ruhry to nie widziałem za dużo przemysłu ani miast (zjazdów to było mnóstwo, ale przy autostradzie to nie za wiele można było zobaczyć), jedynie raz zjechałem na miasto zatankować, bo już miałem obawy czy aby nie przyjdzie mi pchać maszyny, wtedy rzuciłem okiem na miasto (rzuciłem okiem to tutaj za duże słowo), bo tak normalnie tankowania w przyautostradowych stacjach. Szybko i sprawnie dojechałem do Belgii, jest to chyba jedyne państwo na świecie, gdzie wszystkie autostrady są oświetlone, ale że w dzień jechałem to nie miałem okazji z tego skorzystać. Generalnie autostrady dość dobre, ale nie tak jak w Niemczech. Na moje szczęście Belgia to nie jest duży kraj, więc pokonałem go z jedną małą przerwą na kawę. Nie podobało mi się że wszystkie drogi w Belgii znaczone są według oznaczeń europejskich, a ja byłem przygotowany na oznaczenia autostrad krajowych, co mnie troszke zmieszało. Ale za to przestało padać, co prawda było pochmurnie, ale już sucho i ciepło. No i wjazd do Francji, Bon Jeur! Pierwsze wrażenie we Francji nie było przyjemne, że tak się wyraże, pachniało intensywnym rolnictwem. No cóź, jaki kraj taki obyczaj, poza tym kraj ten jest chyba największym europejskim producentem żywności, więc jakoś to wszystko mu się kręcić. W pewnym momencie zacząłem mieć wątpliwości czy aby na pewno dobrze jadę, nawet raz zjechałem na Reims (bo niby powinienem) i wylądowałem w małej wiosce. Po drugim z kolei zatrzymaniu się na poboczu w celu sprawdzenia czy aby na pewno w dobrą stronę jadę stwierdziłem jedno: czas na dłuższą przerwę. Kilkanaście minut później trafiłem na duży kompleksowy zjazd z restauracjami, barami, hotelem. Ok, to będzie mi pasiło. Wciągnąłem filecik z kurczaka i frytki, popiłem fantą, odświeżyłem się, połaziłem po sklepach, wykonałem pare telefonów do Polski i do Irlandii. Stwierdziłem że już mogę sobie pozwolić na dalszą jazdę. A, i jeszcze tankowanie. Przy dystrybutorze spotkałem nietypową parę około 30tki, ona z Australii, on z Nowej Zelandii, a razem mieszkają w Londynie, i wakacje spędzają na motorze we Fracji, dziwiło mnie że ta dziewczyna, skromnej postury, potrafiła prowadzić motor ze swoim dużo cięższym partnerem na plecach, to wyglądało ciekawie (tak a propos to siedzienie ich motocykla było wyszyte w Australijską flagę, extra!). Tymczasem chmury zaczęły się rozstępować, popołudniowe słońce zaczęło miło mnie pieścić. Na kolejnym przystanku przeanalizowałem dotychczasową drogę i wyznaczyłem sobie cel na dzisiaj: Caen, 120km od mojego celu. Spore miasto, akurat na nocleg. Droga przebiegała wspaniale, ciepło, mały ruch na autostradzie (tylko bramki z opłatami wkurzały co chwile, ale tak to już jest we Francji, nie ma autostrad za darmo), pozwoliłem sobie na jazde z predkościami grubo powyżej 150km/h, w takich warunkach to poezja. Kiedy zobaczyłem na drodze drogowskaz na Caen mówiący, że zostało już tylko 200km od razu pojawił się banan na mojej twarzy, a nawet cała kiść bananów można by rzec. Tutaj spotkała mnie niemiła niespodzianka. Kierowcy samochodów marki BMW nie bez powodu mają renomę jaką mają. Na autostradzie jakiś kretyn trzymał się dosłownie metr za mną, ze względu na nawet spory ruch nie mogłem go puścić, kiedy miałem możliwość uciec mu, przyspieszyłem do 180km/h, a ten dureń dalej za mną, zjechałem, puściłem go. I co dalej? Dureń jechał 130km/h lewym pasem i nie pozwalał się wyprzedzić. Na szczęście zjechał w jeden ze zjazdów, później obyło się już bez niespodzianek. Za Le Havre kolejne bramki z opłatami. Podjechałem, zacząłem wydobywać drobne na opłatę, w tym czasie kasjer coś do mnie mówi po francusku, ja mu na to że nie rozumiem, a on "Free, go, go!" Ha, darmowy przejazd dla motocykli, później dowiedziałem się że w tym miejscu z boku jest specjalny przejazd dla motocykli, no ale już byłem dość zmęczony, miałem prawo nie zauważyć. Za bramką ujrzałem coś pięknego, most pnący się nad rzeką Seine, Pont-de-Normadie, po prostu wspaniałe jak widać na zdjęciach (nie moich).
Cały podjazd konałem na stojąco rozkoszując się widokami, które zapierały dech w piersiach, jakaś miła Francuzka machała mi przez szyberdach widząc mój zachwyt, gdyby tylko można było zatrzymać się gdzieś, żeby był jakiś taras widokowy, no trudno. Śliczne wieczorne słońce zachęcało mnie do dalszej jazdy przez wspaniałe wzgórza Normandii, warto wspomnieć o jeździe zboczem góry, gdzie miejsce na autostrade zostało wyciosane w skale, a kilkadziesiąt metrów poniżej płynęła rzeka. Cudowne! (niestety brak zdjęć). Kilkanaście minut po 20tej dotarłem do Caen, bardzo miły wieczór, cieplutki, słoneczny. Miasto ładne, teraz tylko znaleźć miejsce do przespania się. Drogowskaz jest, podjeżdzam do hotelu, neon "No vacancies" nie bawi mnie za bardzo. No to dalej. Reklama Etap Hotel, 1km, no to jade. Hotel duży, ładny i .... w pełni zajęty :( to jade do centrum, a tam oprocz Hotelu de Ville **** w Chateau (czyli zamku) nie wiele więcej, jakiś skromny hostel widze, a co, spróbuje, "no free rooms". No to zaczyna się robić ciekawie, żeby nie można było znaleźć hotelu w takim dużym mieście? Gdzie teraz? Hotel du Police... nie, to dla policjantów wyłącznie, cholera. Przecież nie będę w parku na ławce spał! Losowo wybrałem sobie drogę i jade. Otelinn **, próbujemy. -Czy są wolne pokoje? -Tak. -Biore! Uradowany po pachy pokierowałem się z moim bagażem do pokoju. No i oczywiście zostawiłem część bagażu na recepcji, taki zakręcony ze szczęścia byłem. Śmiał się ze mnie recepcjonista. Po półtorej godziny jeżdżenia po tym ładnym francuskim mieście w końcu znalazłem miejsce żeby przyłożyć głowę do poduszki. Wykąpałem się i zszedłem do restauracji na kolację. A tutaj niespodzianka. Restauracja już zamknięta, bo tylko do 21:30, a to już grubo po 22 było. Ale mogą dla mnie przygotować talerz z różnościami. Ok, niech będzie. No i dostałem, surową rybę, jakąś wołowinę, i dziwny blok co troche mi salceson przypominał (bleee), do tego sałata, i troszke warzyw. Każdy wie jaki to ja wybredny do jedzenia jestem, no cóż. Najlepsze z tej kolacji to było piwo, Heineken. Aż mi głupio było bo ledwo do połowy talerz opróżniłem (ryba nie była taka zła, przynajmniej kilka pierwszych kęsów). Wróciłem do pokoju, obejrzałem "Aliens versus Predator" po francusku, prognozę pogody na CNN i poszedłem spać. Bilans na drugi dzień - 850 kilometrów, uradowany spałem jak dziecko.


Dzień trzeci mojego wojażu nie niósł ze sobą żadnego stresu. 120km do celu, prom dopiero o 17 odpływa czyli do 15:30 musze tam być, super. Czasu ile dusza zapragnie. Po konkretnym śniadaniu i ucięciu gadki z Francuskim motocyklistą (nie wiem czy to można rozmową nazwać, bo mój francuski był jak jego polski, a po angielsku też nic nie potrafił), w każdym bądź razie było śmiesznie. Ogarnąłem się i w drogę. Ale oczywiście najpierw pojeździłem sobie po Caen, pare fotek centrum, które widać poniżej.


Miasto jest po prostu piękne, bardzo mi się podobało. Celowo nie jechałem najprostszą drogą do Cherbourga, kręciłem się po osiedlowych drogach. Oprócz tego że na jednym rondzie wpadłem w poślizg (coś było rozlane) i ledwo co utrzymałem się w siodle, to było wspaniale. Osiedla przestronne, dużo zieleni, przejrzyste wszystko i ładne. Wrażenia z Caen niezapomniane, żeby tak mieć więcej czasu na zwiedzanie... Kierunek: Cherbourg, 120km bez zatrzymania się. Kierując się na przystań jechałem autostradą, która niestety omija całe miasto na około i prowadzi prosto na przystań. Ale przynajmniej już znalazłem to miejsce. Niewiele myśląc pokierowałem się na miasto, pozwiedzać trochę. Typowo turystyczne małe miasteczko.




Wszędzie pełno zwiedzających, aż za pełno, dookoła hotele i schroniska, ehh. Do tego pogoda dopisała. Próbowałem znaleźć jakąś plaże żeby pomoczyć trochę tyłek we francuskim morzu ale niestety nie znalazłem nic dobrego. Z tego co widziałem na mapie okolicy to plaże na których można się kąpać są dopiero kilka kilometrów za miastem. No trudno. Około godziny 14tej powróciłem do przystani promowej. I tam poznałem Mike'a z Laois, przejechał 5000km po Europie na skuterze, niezły klient, głowę miał rozwaloną. Mowił że w hotelu wstał w nocy i po ciemku w ścianę uderzył głową. Zanim wpuszczono nas na prom zjechało się z 30 motocyklistów (głupi ja że żadnych zdjęć wtedy nie zrobiłem). W tym jeszcze jeden Polak, a nawet dwójka, Paweł i Ewa z Galway. Do tego poznałem 4 bikerów z Meath co byli w Mołdawi! 7000km w 2 tygodnie. John, ich lider pomógł Pawłowi naciągnąć łańcuch. I tak zaczęło się. Później para ze Szwajcarii na GoldWingu z przyczepką, ludzie już na emeryturze to szaleją i jeżdżą po wszystkich możliwych imprezach motocyklowych. Kupili motor w USA, zrobili słynną Route66, pojechali na zlot GoldWingowców i teraz jeżdżą po Europie. Wjechaliśmy na prom. Mocowanie motoru okazało się nie takie proste jakbym chciał, trochę się pomęczyłem ale z pomocą Pawła dałem radę. Na promie zrzuciłem bagaż do kajuty (wielka to ona nie była), przebrałem się w coś wygodniejszego i poszedłem do kafeterii coś zjeść. OMG! Ceny nie z tej ziemi, za sok i kanapke zapłaciłem 8Euro. A miało być tanio. Posiedziałem chwile na górnym pokładzie z Mike'iem. Kręcąc się po promie spotkałem znowu kolesi z Meath, -Chodź do nas, siadaj. No to sie przysiadłem. Jak już się przysiadłem to wdaliśmy się w najlepsze w Irish Drinking Session, nie zlicze ile tego Guinnessa wypiłem, ale wszyscy byliśmy nieźle wstawieni. Goście okazali się bardzo sympatyczni i mam do nich zaproszenie. Z czasem i Paweł z Ewą znależli się między nami. Czyli niezła zgraja nas już wtedy była. A jako że Irlandczycy jak piją to są bardzo towarzyscy to jeszcze pare osób przewinęło się przez nasz stolik. Tak szczerze mówiąc to ja nie wiem czy ta łódka się tak bujała czy to ja tyle wypiłem :D Na promie możnaby się spodziewać tanich bezcłowych sklepów, bezcłowe to może one były, ale tanie raczej nie. Za piwo 4Euro, jak w pubie na wyspie. No cóż. Człowiek nie kaktus, pić musi :D No ale przynajmniej nie miałem problemu z zaśnięciem nawet przy dużym bujaniu. Szesnastogodzinny rejs promem przy dużych falach niekoniecznie musi być przyjemny. Rano wolałem trzymać się jak najniżej można, im wyżej tym bardziej buja, na szczęście kabinę miałem na 5tym pokładzie. Niestety ze względu na przeciwną falę prędkość promu była zmniejszona, co zaowocowało półtoragodzinnym opóźnieniem. Pech. Jak już wygonili nas wszystkich z kabin znowu się spotkałem z bikerami z Meath. Tym razem to już posiedzieliśmy przy soczkach, wszyscy kierowcy w końcu. po godzinie 12tej irlandzkiego czasu dobiliśmy do Rosslare w hrabstwie Wexford. Krótka odprawa i 200km do domu. Zielona Wyspa przywitała nas ładnym słoneczkiem. Niestety tylko przywitanie było ładne, 5 minut później już lał deszcz. Na szczęście jak to w tym kraju bywa, deszcze nie trwają długo. Po drodze zostałem jeszcze kilka razy zaskoczony ulewami. Najgorzej było w Cashel, utknąłem w korku na wąskich uliczkach tego miasteczka w na prawdę poważnym deszczu. Kilka razy zmokłem i kilka razy musiałem się wysuszyć. No trudno, taki kraj. Bezpiecznie dotarłem na moje Wolfe Tone Street ze stanem licznika 1835km. I tak oto szczęśliwie kończy się moja relacja.


Wielu pyta mnie się czy zrobiłbym to jeszcze raz. Oczywiście!! Jedynym czego żałuje jest to, że nie miałem za dużo czasu na faktyczne odwiedzenie wielu miejsc, które minąłem na trasie. Oczywiście następnym razem byłbym nieco lepiej przygotowany (na pewno bym jechał w porządnych spodniach motocyklowych, nie w jeansach). Tak w ogóle to kto doczytał to do końca? haha


Pozdrawiam, Roman D.