niedziela, 1 lutego 2009

Droga powrotna, Pazdziernik 2008




Wyprawa rozpoczyna się rześkim porankiem 12tego października. O godzinie 8mej rano Niunia została osiodłana, opakowana w 65 litrów bagażu i gotowa do drogi. Mimo zaledwie kilku godzin snu jestem na wysokich obrotach, emocje biorą górę nad wszystko. Limerick jeszcze śpi, jak zresztą każde irlandzkie miasto w niedziele rano. No dobra, ruszam. Szybki wyjazd z miasta na droge na Dublin no i pierwsze kilometry połknięte. Poranek okazał się bardzo mokry, co prawda nie było deszczu, ale mgła zalegająca nad hrabstwem Limerick i Tipperary była koszmarna. Mgła bardzo skutecznie skraplała się na moim ubraniu mocząc mnie przy tym dość dotkliwie. Gdy dojechałem do obwodnicy Nenagh pojawiło się krwawo-pomarańczowe słońce przebijające się przez mgłę, tworząc urokliwy widok, i będąc zarazem moim celem. Tak, droga ku słońcu. Niestety pieszczące i suszące mnie promienie szybko ustąpiły powracającej mgle... No i tak wyglądała reszta drogi do Dun Laoighre, uczepiony kilku samochodów po drodze dotarłem do M50 (obwodnica Dublina). Szybko i sprawnie dojechałem już do przystani promowej. Szybkie tankowanie przed samym portem i już byłem w kolejce na wjazd na prom.
Tymczasem pogoda się naprawiła i śmigałem w koszulce po przystani. Po około pół godziny oczekiwania prom przybył. Załadunek odbył się bardzo szybko, motocykle miały wydzielone miejsce pod schodami, pasy i odpowiednie uchwyty mocujące już były przygotowane. Chłopaki z obsługi podali nam specjalne gąbki na siedzenia żeby pasy mocujące nie wyrządziły żadnych szkód. To mi się podoba, nie jak w IrishFerries.
Przeprawa promem trwała coś ponad 2 godziny. Więc była chwila żeby uzupełnić płyny na pokładzie promu, do tego jakaś przekąska. Dodam jeszcze, że po odbiciu od brzegu pokierowałem się na rufę promu i byłem świadkiem widoku jak Zielona Wyspa ginie na horyzoncie... Takie mały ostatni rzut oka na Szmaragdową Wyspę (dla dociekliwych - nie płakałem, aczkolwiek jakaś łezka się zakręciła w oku...). Po 2 godzinach lekkiego bujania dobijamy do portu, przed samym „lądowaniem” udaje mi się zamienić kilka słów z parą z Manchesteru, którzy razem jechali z Dublina na Firebladzie, okazuje się że jest on żołnierzem zawodowym i był kiedyś na manewrach w Drawsku Pomorskim. Po chwili bajerzenia trzeba było kierować się do motocykli, krzyknęliśmy sobie na pożegnanie „Good Luck” i tyle. 

Hollyhead - witamy w Walii.

Pogoda - super, kilka chmurek, ale i tak słoneczko ładnie grzało jak na październik. Czyli cienkie rękawice i cienka kominiarka. Jedziemy! Zjazd z wyspy Anglesey, na której położone jest Hollyhead, odbył się po pięknym warownym moście o nazwie Wiki:Bridge of Britannia(foto nie moje niestety) artykuł o moście po angielsku,
aż powiało klimatem 2giej Wojny Światowej znanym z filmów. Po zjechaniu na główną wyspę obrałem kierunek Manchester. Droga prowadziła wzdłuż wybrzeża, oferując bardzo malownicze widoki, gdzie po prawej stronie prezentowały się wzgórza lub niemalże pionowe góry, a po lewej Morze Irlandzkie.
Górzyste wybrzeże Walii okazuje się dobrym przyczółkiem dla skałkowców, udało mi się zauważyć conajmniej trzech śmiałków zmagających się z naturą, chętnie bym przyjrzał się im uważniej, lecz niestety trzeba jechać, czas goni. Ze względu na czas zdecydowałem się na nudne, aczkolwiek szybkie autostrady. Dojazd do Manchesteru odbył się bardzo sprawnie, tam wskoczyłem na trochę zakorkowaną M6 kierując się na Birmingham, gdzie rozpoczęły się przygody... W Birmingham M6 nagle poszerzyła się na 4 pasy i dała wybór - w lewo czy w prawo? No i bądź tu mądry. Na moim wydrukowanym rozkładzie jazdy było napisane żeby kierować się do wyjazdu numer 19, więc w lewo czy w prawo? Nie zastanawiając się za dużo wylosowałem w prawo... Już po paru kilometrach przeczucie mi powiedziało że to nie jest słuszna droga. No to trzeba zawrócić. Stacja serwisowa pomogła mi to zrobić. No ale po ustawieniu się na M6 w kierunku przeciwnym trzeba znaleźć kolejny wyjazd. No i cóż... Znalazłem kolejny zjazd z M6 na kolejną M6... I jakby tego było mało to nie było to M6. Kolejne pare kilometrów owocuje znakiem na Coventry, uff.. do czegoś dochodzimy. Po kolejnej pół godziny wjeżdżam do Coventry. Mając już więcej niż dość drogi M6 wybieram drogę alternatywną. Drogę klasy B do Rugby, czyli miasteczka od którego kopanie jajowatej piłki wzięło swoją nazwę. Małe urokliwe miasteczko, i żadnego pomnika ani jakiegoś znaczącego punktu, które nadawałoby się do zrobienia pamiątkowego zdjęcia. Wstyd, po prostu wstyd. Nie marnując czasu trzeba jechać dalej. Niestety muszę wrócić na już niejednokrotnie przeklętą przeze mnie M6, później już idzie gładko na Kettering - Wellingborough - Rushden. Do Andrzeja dobijam już bez przygód, chociaż co prawda z ponad półtoragodzinnym opóźnieniem. Jak dobrze było zobaczyć byłego współlokatora z Cypru po tylu latach. Po tylu obietnicach odwiedzin w końcu się zebrałem i odwiedziłem go. Niesty krótka wizyta, ale warta zachodu. Dodam jeszcze, że ze względu na infekcje prawego oka na kilka dni przed wyjazdem nie nosiłem szkieł i jechałem w okularach. Kiedy już dojechałem do Andrzeja uszy mi odpadały, okazało się że kask dociskał mi małżowiny uszne do głowy, łapiąc w środku oprawki, już mniej więcej od Birmingham ból stawał się na prawdę uporczywy, a nie wspomnę o chwilowym parowaniu okularów, które zamieniało jazdę w coś bardzo zbliżonego do jazdy na oślep. 

Gościna dobiegła końca o 9 poniedziałkowego poranka. Ciepły, ładny, wspaniały dzień na jazdę. Mimo przeciwskazań lekarza zakładam szkła kontaktowe, no trudno, jak coś niedobrego będzie się działo z oczami to wrócę do okularów. Szybko wbijam się na M1 w stronę Londynu. Dość spory ruch wymusza na mnie nieprzepisowe jeżdżenie lewym pasem między ciężarówkami, co okazało się być dużo sprawniejsze niż jazda prawym pasem, no cóż, czasem trzeba łamać przepisy. Przejazd przez obwodnicę Londynu M25 okazał się niezwykle nudny, nic ciekawego nie widziałem, ani nic godnego uwagi się nie stało. Jedyne co było fajne to przekraczanie Tamizy na dość fajnym moście, aczkolwiek przemysłowe widoki poniżej nie były najpiękniejsze. (foto nie moje)

Chwile później już pukałem do bram Eurotunelu. Człowiek nie słucha starszych a później na tym wychodzi fatalnie. Mimo namawiania Andrzeja do wcześniejszego kupienia biletu na Eurotunel/Prom nie posłuchałem go i przybyłem na miejsce bez rezerwacji. Była to godzina 12ta, i miła pani na bramkach oznajmiła mi że ze względu na niedawny pożar pociągi jeżdżą co półtorej godziny, zamiast co 15 minut, i że najbliższe wolne miejsce jest około 14tej... Chwila zastanowienia... No dobra, jedziemy do Dover, tam są promy kilku operatorów, pewnie coś się znajdzie. W Dover zastała mnie takowa wiadomość - najbliższy prom będzie ok godziny 14:30, ale za to do Dunkierki. hmm... I znowu trzeba decydować. Dobra, powrót do Tunelu. I tutaj kolejna niemiła niespodzianeczka, „przykro mi, ale na 14 wszystko wykupione, dopiero na 15:30 bedzie”!!!. Ale zostałem jeszcze poinstruowany, że można się wbić na wcześniejszy pociąg. Skoro tak to jade. Pozbyłem się 80 funciaków i przybyłem do poczekalni. Mając czasu pod dostatkiem zrobiłem polowy przegląd motocykla, podopinałem bagaże, zjadłem i nawet udało mi się poleżeć plackiem na ławeczce na parkingu. Czasu było. W międzyczasie ustaliłem też z Pawłem mój nocleg w Hamburgu. Jest gites. Niestety nie udało mi się załapać na wcześniejszy pociąg. Kiedy doszło do zawołania załadunku ruszyłem sobie tempem spacerowym no i oczywiście bez kasku, za co zostałem skarcony przez policjanta, który mnie przekonywał, że brytyjskie prawo drogowe nakazuje jeździć cały czas w kasku, ważne że mandatu nie było. Dopiero o 15:30 odbiłem z Wysp Brytyjskich. Sama podróż EuroTunelem jest nudna jak flaki w oleju (czyli tak nudna jak prom, tylko że nie buja, no i nie ma restauracji, sklepów itp.), aczkolwiek fajną część stanowi cała procedura podjazdu i wjazdu na pociąg.


Po ruszeniu pociągu przez okna widać tylko światełka tunelu. Po 45 minutach wyjeżdza się na powierzchnie, dojeżdża do rampy wyładowczej no i to tyle było. Okazała się droga i czasochłonna impreza, ale doświadczenie zostało zaliczone.

La Francija przywitała mnie chłodem i lekką mżawką. Szybka zmiana kominiarki i rękawic na wersję cieplejszą. Na szczęście to było tylko takie „chłodne przywitanie”, nim dojechałem do Belgii zdążyłem się spocić. Dodam jeszcze, że Francija uraczyła mnie robotami drogowymi, kilkoma zwężeniami jezdni oraz TIRem który zajechał mi drogę bo nie zauważył. Ale dalej było tylko lepiej. Trafiłem na gorący belgijski wieczór. Warunki wyśmienite. Do tego kilkukrotnie udało mi się podczepić pod kierowców aut osobowych jadących niezgodnie z ograniczeniami prędkości, których skwapliwie wykorzystywałem do zrobienia kilku kilometrów w pare minut. Zauważyłem, że o dziwo o wiele lepiej się jeździ za sedanami niż za kombi, za kombi jakieś dziwne zawirowania powietrza powstają i czuć wiaterek na kasku. Dobra wracam do opisu przejazdu. Trasa Calais-Bruge-Gent-Antwerpen-Eindhoven przebiegała wyśmienicie, mały ruch i dobre warunki. Miałem ciekawe zajście. Jeszcze w Belgii zaczęło kropić, więc profilaktycznie zjechałem na pobocze, włączyłem awaryjne i zacząłem ubierać się w przeciwdeszczówki. Po chwili podjechał do mnie bus, kierowca wyskoczył i pyta się mnie czy wszystko ok, czy „motor kaput”, ja mu pokazuje na mój strój i mowię po niemiecku „Regnen” i że jest ok. Ucieszony z dobrego uczynku wsiadł spowrotem do busika i odjechał. Kurde, podobało mi się to. Jednak życzliwi ludzie jeszcze istnieją w tym popieprzonym świecie. Moja profilaktyka okazałą się aż nadto, ten kapuśniak nawet 10 minut nie potrwał. Na następnej stacji benzynowej pozbyłem się przeciwdeszczówek. Na ostatniej stacji benzynowej przed Niemcami stwierdziłem, że trzeba coś zjeść. Przy okazji wykonałem kilka telefonów. Zacząłem przeliczać trasę, zostało około 700km do domu lub 350km do Pawła do Hamburga. Po przeliczeniu za i przeciw zdecydowałem, że jadę do domu, troszkę się bałem o oczy, nie wiedziałem co z tymi szkłami będzie, do tego stwierdziłem że będę u Pawła późno, a jak miałbym zrobić Danie i Szwecje według planu to potrzebowałbym conajmniej 2 dni wiecej, bo przy takim tempie to i tak bym nic nie zobaczył, poza tym znudziła mi się jazda w pojedynke. Zatem, kalkulacje moje wskazywały, że przy utrzymaniu obecnego tempa powinienem dotrzeć do domu około godziny 2 w nocy. I jest git, taki plan, informuje Pawła o zmianie i uprzedzam Ojca o przybyciu. Na tej samej stacji benzynowej poznaje sympatyczną parę ze Słubic, okazuje się że właśnie wracają z Anglii z całym dobytkiem, 2 lata na obczyźnie, tak samo jak ja . Okazało się że widzieli mnie przy EuroTunelu. Człowieka sława dopadła :D. No dobra, ciąg dalszy wędrówki. Niemieckie autostrady w poniedziałkowy wieczór zamieniły się w niekończący się ciąg wszelakiej maści konwoji, głównie przewożących nadgabarytowe rzeczy. Każdy konwój oczywiście z obstawą samochodów-pilotów, a nawet był jeden z obstawą policji, troszke zerkałem w lusterko, gdy śmignąłem obok nich z prędkością rzędu 170-180km/h. Na szczęście Niemcy nie są skrupulatni w egzekwowaniu ograniczeń prędkości na autostradach (na niektórych odcinkach są ograniczenia, ale większość jest bez). No i moje szczęście się skończyło w pobliżu Hannoveru. Zatrzymałem się przy dystrybutorze i nie mogłem pchnąc motocykla!! Myślałem, że to zmęczenie i opadłem z sił, ale prawda okazała się brutalna i niestety łożysko tylnego koła zaczęło szwankować. Po chwili zabaw kołem puściło. Pokusiłem się o kolejnych kilka kilometrów, zjechałem na parking dla TIRów i zacząłem skrupulatnie przyglądać się sprawie. Niestety nie wróżyło to dobrze, koło ledwo się obracało. Postanowiłem zadzwonić do mojego mechanika, po krótkiej rozmowie Przemek polecił mi przesmarować łożyska smarem do łańcuchów. Dodatkowo poluźniłem szpilkę trzymającą koło do wachacza. Odczekałem około godziny, pogładziłem Niunie po baku, poprosiłem żeby dowiozła mnie do domu i ruszyłem. Początkowo 50-60km/h poboczem, zatrzymując się i sprawdzając koło co pare kilometrów, później poczułem się trochę pewniej i przyspieszyłem do 100-120km/h. Po dojechaniu do Berlina i braku innych objawów choroby lokomocyjnej mojej Niuni pozwoliłem sobie na powrót do normalnej prędkości przelotowej. Tymczasem zbliżając się do poranka temperatura zaczęła spadać i pojawiła się mgła, która w Słubicach przeszła w całkiem solidny deszcz. Przeciwdeszczowy kubraczek znalazł pole do popisu. W mroku polskich, niestety wciąż dziurawych dróg i w kroplach wczesnojesiennego deszczu pokonałem ostatnie 100km, przejeżdżając przez praktycznie pusty Gorzów i spokojnie docierając do domu. Zrzuciłem bagaże w domu o godzinie 5tej rano. Okazało się że chwilowe niedomaganie Niuni kosztowało mnie około 3 godziny. No trudno, najważniejsze że udało się. Home and safe. 

Odrobina statystyki: Stan licznika w momencie zagarażowania wyniósł 2100km, w dwóch etapach 700 i 1400km. W niedzielę w siodle spędziłem 7 godzin robiąc 700km (M6 jest tu głównym sprawcą opóźnień). Jak odliczyć czas oczekiwania na EuroTunel i sam przejazd nim, to można przyjąć, że w siodle w poniedziałek spędziłem 14godzin, robiąc 1400km, czyli średnio 100km/h, gdyby nie awaria to średnia prędkość poniedziałkowego przelotu wynosiłaby 130km/h co w praktyce oznacza, że prędkość na drodze wynosiła powyżej 150km/h cały czas, niestety częste postoje na tankowanie psują cały efekt. Całkowity czas przejazdu wyniósł 44 godziny (od wyjazdu o 8 rano w niedziele do przyjazdu o 5 rano we wtorek).
 
Finanse: paliwo: 2x w Irlandii, 4xUK (2xniedziela+2xponiedziałek), 1xHolandia, 2xNiemcy, 1xPolska, czyli 10 razy, średnio po ok, 17-20Euro, czyli paliwo kosztowało mnie ok 190Euro, prom z Irlandii do Anglii – 70Euro, Eurotunel – 80GBP (110Euro), jedzenie i picie – 50 Euro. Ogólny koszt przejazdu: około 450Euro. Wrażenia – bezcenne!

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

próbny komentarz

Anonimowy pisze...

"nie posmarujesz to nie pojedziesz..."
ale żeby to też łożyska trzeba było smarować ;)

3maj się!

Prześlij komentarz

Do Anonimów: proszę się podpisywać :D