poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Norwegia 2009 - relacja z wyprawy

Suzi już ostygła, więc trzeba się zabrać za opis tego czym żyłem od początku roku (zaraz obok Lennego :) ). No tak, więc od początku. Zacznijmy od mapy:  
Wyświetl większą mapę


Przygoda rozpoczyna się już w piątek wieczorkiem, podjeżdżam na Shella na Walczaka, w umówione miejsce spotkania z towarzyszem wyprawy - Krzyśkiem. Na miejscu czeka na nas Adam, prawie pojechał z nami, niestety nie wyrobił się z przygotowaniem swojej Shadowki do wyjazdu. Trudno. Przyjazd Krzyśka opóźnia się, planowo miał być około 21:30, dojeżdża ok. 23ciej, bywa. A na dodatek dość rzęsiście zaczyna padać, śmieję się że jeszcze się wyprawa nie zaczęła, a już zmokłem. Dotarliśmy do mnie, sprawdziliśmy pogodę i... zmieniliśmy plan, zamiast jechać Szwecją i wracać Norwegią robimy odwrotnie, lepsza pogoda ma być. No cóż.

Dzień pierwszy zaczynamy raniutko, parę minut po 7mej już wyjeżdżamy ode mnie. Suzuki Bandit i BMW F650GS zaczynają połykać kilometry :) Kierunek Szczecin, trafiamy na roboty drogowe przy S-3, oczywiście dla nas nie ma stania w korkach, jak można tniemy lewym pasem, który wydaje się być stworzonym dla nas. Po prostu się sunie nim :D. Ruch umiarkowany, ale w miarę prędko docieramy do Szczecina, szybkie tankowanie i już odbijamy na Kołbaskowo. O dziwo przekraczanie granicy w Kołbaskowie obala mit o idealnych niemieckich autostradach, w PL były lepsze drogi. No dobra, tylko odcinek 30-40km od granicy jest kiepski, reszta jest już ok. No dobra, wedle umowy Krzysiek miał przejąć stery ze swoim GPS-em zaraz za granicą. Zjechaliśmy żeby go zapiął, no tak, po 5 minutach spoglądania w lusterko i czekania na ruch podchodzę do niego, i co? GPS nie łapie coś, happens... No dobra jedziemy wg moich map. No ale jak się okazało, moje mapy są na tyle stare że nie ma na nich kilku głównych dróg, więc tniemy na czuja, piszę tniemy, bo jechaliśmy około 150-160kmh, nie chciałem się spóźnić. No i droga szła planowo i bardzo sprawnie, aż dojechaliśmy do Stralsund, miasta położonego na kontynencie i kawałek na wyspie Rugii, z której końca mieliśmy nasz prom. Wjazd na Rugię jest po pięknym moście (na prawdę dech zapiera),

(zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest sperling_m
oryginalny link http://www.flickr.com/photos/7141532@N05/2716267463/ )

ze względu na mało czasu jechaliśmy środkowym pasem, który jest zabroniony (oznaczenia nad mostem wskazują w którą stronę odbywa się ruch na środkowym pasie mostu), no cóż, lepszy mandat niż spóźnienie na prom. Ale dalej nie było różowo, kolejne 50km było po drodze dwukierunkowej. A do tego ruch drogowy był jak kurde w słoneczny dzień do Międzyzdroji, czyli masakra. Sytuacja wymusiła na nas agresywną jazdę i wymuszanie miejsca między pasami. I tak prawie całe 50km. Raz ktoś mi mrugnął, i raz jakiś baran w mercu z naprzeciwka zajechał bezczelnie drogę, ale zdążyłem się schować. No cóż. Nie wszyscy kochają nas, dobrze że blach nie widział. Oprócz tego to dużo keirowców w miarę możliwości robiło miejsce do wyprzedzenia, zazdroszczę Niemcom takiej kultury na drogach. Aha, i jeszcze jedna ciekawostka o Rugii, wyspa ta jest ojczyzną Stortebeckera, czyli takiego niemieckiego Janosika co walczył ze złą Hansą. Film nawet o  nim kiedyś obejrzałem, kogo ciekawi ta postać to klik. Dzięki naszym dzielnym nieprzepisowym lotom po Rugii dojeżdżamy na styk i na pustych bakach na prom. Przejeżdżamy przez bramki, podjeżdżamy na najazdy i od razu na prom, ostro. Już na promie poznaję dwie pary z Bydgoszczy na Yamahach Drag Star. Też na Norwegię, ale nieco inną trasą. Po kilku zamienionych słowach udajemy się na pokład. Teraz prawie 3h odpoczynku. Konkretny obiadek wciągnięty i nastawiony na trasę.

Pierwsza ciekawa przygoda spotkała mnie przy zjeździe z promu. Mianowicie próba odpalenia motocykla się nie udała, oczywiście winę zwaliłem na pusty bak, więc spokojnie stoczyłem motorek z rampy, a że ta wysoka to ładnie się Suzi turlała, dokulałem się do Bydgoszczan zamienić słówko i pośmiać się z mojego przypadku. Przy okazji otwarłem bak i patrzę - coś tam chlupie. Okazało się że Suzi wystygła, i jak odpalałem bez ssania to zalałem ;/ no ale po chwili już Suzi wesoło pomrukiwała. Pierwsza stacja benzynowa którą spotkaliśmy to była dla mnie jak Ziemia Obiecana, niemalże ucałowałem dystrybutor. Szybko wjeżdżamy na autostradę i gonimy na północ rozkoszując się miłym i ciepłym popołudniem. Około 20tej bierzemy się za szukanie noclegu, jest jeziorko to szukamy, niestety na dziko było ciężko znaleźć fajnie miejsce. Więc wbijamy się na kamping obok miejscowości Satila. Tak się złożyło że "gospodarz" kempingu miał imprezę :) więc chwiejną angielszczyzną wskazał nam gdzie można się rozbić, a rozliczymy się rano. Kemping na którym nocowaliśmy usytuowany był nad bardzo ładnym jeziorem. I od strony plaży był pomost, na którym każda deska była opisana, jak później się dowiedziałem ludzie z pobliskiej wioski, jak też inni Szwedzi sponsorowali "po desce" na budowę pomostu, przez co ich imiona i nazwiska znalazły się na nich. Fajna sprawa. Niestety było już za ciemno żeby wyszły ładne zdjęcia z deskami, na necie też nie ma, ale za to kilka fotek tam zrobiłem.

Od 2009-07-11 Norwegia

 Tymczasem na kempingu trwała impreza w rytmach disco-szwedo, ale o północy jak ręką odjął umilkła. Szwedzkie piwko i do snu (3,5%  - jak woda). Bo rano trzeba wstać. 

Dzień kolejny zaczął się od ślicznego słoneczka, aurat na wysuszenie namiotów i rzeczy. Szybko wracamy na trasę, mijamy Goteborg i sunąc po Szwedzich autostradach wspinamy się na północ. Przed samą Norwegią robimy sobie porządny postój, odpoczynek + Burger King. Na prawdę imponujące wrażenie zrobił na mnie most wiszący Svinesund, łączący Szwecję z Norwegią po trasie E6, na prawde świetny wjazd.

 (zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest Marcus Ramberg
oryginalny link http://www.flickr.com/photos/marcusramberg/106003541/ )

Do Oslo droga jest bardzo przyjemna, w sumie przez prawie cały czas droga dwupasmowa. Auta suną spokojnie, ponieważ ograniczenia prędkości w Norwegii to nie przelewki. :) Oslo mijamy troszkę z południa, przecinając fjord siedmiokilometrowym tunelem. Bardzo przyjemny, chociaż wilgotny przejazd. Później jadąc drogą E18 uświadczamy dwóch ważnych rzeczy: tysiąca tuneli (głównie krótkich), oraz dużego ruchu drogowego, który jest dosyć denerwujący. No ale brak miejsca do wyprzedzenia, oraz obawa o mandaty ostudzała sutecznie nasze zapały. Pierwsze tankowanie za Oslo przynosi pierwszą niespodziankę na Norweskiej ziemii, nie działające karty płatnicze (Visa Electron i Maestro), na szczęście miałem gotówkę, ale ten epizod wyczula mnie na przyszłość. Wieczorem udajemy się na poszukiwanie noclegu. Ciepły wieczór nie pogania nas. Jak się okazało odbicie w drobną dróżkę prowadzącą w stronę morza było dobrym posunięciem. Znajdujemy bardzo fajny zjazd przy fjordzie, kierunek Risor/Bosvik. Widok piękny, co prawda do fjordu zejście to jakieś 10m w dół po kamieniach, ale nie powstrzymało mnie to od wykąpania się :D niepewnie i ostrożnie zanurzyłem się w słonej wodzie z fjordu, nie była ciepła, ale to jest drobiazg. Ważne jest że pływałem we fjordzie. Krzysiek odmówił sobie tej przyjemności, ponieważ "nie miał jak sie opłukać ze słonej wody". Wychodząc z wody rozciąłem stopę na kamieniu. Oczywiście od razu dezynfekowałem ją roztworem nadmanganianu potasu, ale niestety dosyć mi doskwierała całą noc. Po biwakowej kolacji czas spać. 

Od 2009-07-11 Norwegia


No około 2 w nocy nasze szczęście się skończyło,obudził mnie deszcz (w namiocie bardzo słychać). No i niestety ten deszcz trwał nieprzerwanie do rana. Padało na tyle mocno, że tylko sobie krzyczeliśmy między namiotami. Około 9 rano przestało padać... na chwilę. Wykorzystałem tą lukę na zebranie się i spakowanie. Niestety Krzyśkowi to się nie udało, nawrót deszczu wpędził go spowrotem do namiotu... A ja przez 2 godziny sterczałem przy motorze pod drzewem kompletnie ubrany i gotowy do drogi. Po 11tej dopiero Krzysiek wychylił nos z namiotu. O 12tej byliśmy na drodze... Dalszy ciąg dnia upływał pod znakiem deszczu, chilami troszkę się przejaśniało, ale ogólnie to deszcz, deszcz, deszcz... No ale zaczłęo się piękno tego kraju przed nami otwierać, piękne serpentynki, fjordy, zjazdy i podjazdy, tunele. Zrobiło się miodzio. No a jak już przyszło nam szukać noclegu to zaczęło lać. W miejscowości Tonstad próbujemy hotel, ale nocleg tam kosztuje ponad 400zł, dużo, lokalne Hytty (domki letniskowe) niestety w pełni obsadzone. Podejmuję męską decyzję - jedziemy w kierunku Kjeragu, aż coś znajdziemy. Kilkanaście kilometrów dalej w miejscowości Sirdalen znajdujemy domki, w sumie to nie typowe Hytty, ale kompletny dom z pokojami do wynajęcia. wychodzi jakieś 150zł, więc jest dobrze. Miła pani dzwoni do syna żeby ten nam sprawdził pogodę. Dom który dostajemy ma jedną rewelacyjną rzecz: piecyk na drewno! Wykorzystujemy to skwapliwie, rozpalamy go i suszymy ciuchy, bo przemoliśmy do suchej nitki. Krzysiek robi pranie koszulek i wszystkiego co brudne. TV w domu nie działa ;/ więc słuchamy radia (antyczny Philips, na zdjęciach w galerii) do kolacji. Norweski domek jest bardzo... drewniany, i przez to wszystko skrzypi w nim, schody są bardzo wąskie i strome, ale domek ma swój urok, a łazienka przy skosie to jest dla skrzatów chyba, bo nie szło się w niej wyprostować :) Ale ogólnie bardzo przyjemnie.

Dzień kolejny wita nas słonecznie, więc już zacieszamy. Po śniadaniu jedziemy na Lysefjord, piękna, jednopasmowa droga pełna winkli które aż proszą o kręcenie motocykla. Miodzio! Do tego owce pasące się na środku, hehe. Fajnie. Dojeżdżamy około 11tej do centum turystycznego przy Lysefjordzie. W centrum u miłych Pań zostawiamy nasze graty (tzn. kaski, Krzysiek najchętniej by tam całe graty zładował, ale uświadomiłem mu że to Norwegia, a nie PL). Tymczasem palące słońce wyszło. Idealnie na wspinaczkę. Droga do "kamyczka" to są 2 godziny i tyle samo na powrót. Droga jest przemiła, jest dużo podejść po łańcuchach (czyli podciąganie się), do tego kilkukrotnie wchodzi się na grzbiet, i schodzi na dół w dolinę przecinaną strumieniem, i tak chyba ze 3 razy. Mimo że męczące to bardzo fajne. Krzysiek każe mi iść swoim tempem, co chwilę się zatrzymuje niestety. Dobra, idę. Po drodzę proszę młodą dziewczynę o zrobienie mi zdjęcia na tle jeziorka pomiędzy górami, zagaduję do niej i dostaję odpowiedź "Hi, my name is Ola, I'm from Poland" "no to cześć!", hehe, Ola z Wawy z siostrą i jej chłopakiem też wchodzą na Kjeragbolten. Przez najbliższe kilkanaście minut rozmawiam z nią pnąc się w górę. Muszę przyznać że tempo narzuciła ostre, ledwo nadążałem za nią. Jak już dogoniliśmy jej siostrę z chłopakiem to zrobiłem sobie przerwę, miałem dość. Na szczęście najgorsze już było za mną, został tylko płaskowyż do pokonania. Na ostatnich metrach do Kjeragbolten wchodzi się do małego wąwozu po dnie którego płynie strumień, a po ścianach spływa woda, rewelka. Obok kamienia jest półka skalna z odrobiną trawki miejscami, idealnie na odpoczynek. Usiadlem sobie chwilę z Olą i jej ekipą. Oczywiście nie obyło się bez zdjęć na kamieniu. Ola zrobiła mi swoim aparatem i przesłała później mailem. Podziękował :) Wejście na kamień nie jest straszne, aczkolwiek jak ktoś ma lęk wysokości to nie polecam patrzeć w dół, poniżej jest kilometrowa przepaść, samo wejście jest po mniej więcej metrowym przesmyku, no i na kamień trzeba trochę "wskoczyć" tzn. dać solidny, pewny krok.  Dla mnie przyszło to jakoś naturalnie, pewnie przez ekscytację z osiągnięcia jednej z głównych atrakcji podróży. Emocje niesamowite, w pierwszej chwili jak tylo zobaczyłem filmik z Mattem Hardingiem na tym kamieniu to już wiedziałem, że tam stanę, stało się to moim marzeniem, które udało mi się zrealizować już kilka miesięcy później. W takich chwilach człowiek wie, że na prawdę żyje!!
<

Od 2009-07-11 Norwegia

Od 2009-07-11 Norwegia


Po pół godziny kręcenia się po kamieniu dotarł Krzysiek, atrakcję zdjęcia na kamieniu sobie odpuścił. Pofilmował trochę i wracaliśmy już do "bazy". Po drodze widzę motocyklowe spodnie i koszulkę Woodstock -zagaduję, okazuje się że ekipa na 5 Hondach Shadow leci na Nordkapp, 18dni mają na to. Chwilę rozawiamy i życząc sobie szerokości udajemy się dalej, oni do góry, my w dół. W jednej z dolin nabieram sobie wodę ze strumyka, Krzysiek stwierdza, że wyżej od nas pasły się owce i piły z tego strumienia, więc woda ta może zawierać bakterie i pasożyty. No cóż, pewnie "owcza grypa H1N1-Owca" mnie czeka. Razem droga na i spowrotem zajmuje nam około 5h. mimo że nogi bolą to jestem niesamowicie zadowolony. Po drodze niestety odzywała się moja rana stopy. Miałem obawy co do niej niestety. Dzień wcześniej nawet zmiana biegów sprawiała ból, marzyłem najbardziej o tym, żeby w taki głupi sposób nie skończyła się moja podróż. Po półgodzinnym odpoczynku udajemy się w drogę powrotną do głównej trasy. Wyjeżdżam na mocnej rezerwie, sugerując się znakami trafiam do pobliskiej stacji benzynowej całując dystrybutor. W baku echo już tylko było. Szybki hot-dog w sklepie, plus rozmowa z dwoma młodymi Belgami na rowerach, podziwiam tych szaleńców, ale mówią że podjazdy sobie darują, bo to jest szaleństwo. Zaczyna kropić, ale na nasze szczęście nie przeradza się to w deszcz. I dobrze. jedziemy na północ. Mijamy półkę skalną Preikestolen, tak bardzo polecaną nam, ale czasu nam trochę szkoda. Na nocleg wybieramy sobie wyspę Randoy. Wybór jak się okazało nie do końca trafny. Wyspa jest mocno zalesiona i ciężko jest przez to znaleźć miejsce. Po kilkuset metrach dróg szutrowych znajdujemy polankę na której się rozbijamy. Ostatnie kilometry przed noclegiem są dla mnei dość trudne, zaczyna mnie boleć głowa i to całkiem solidnie, jak się za chwile okazuję mam całą głowę spaloną słońcem i to mocno. Super, najpierw rozcięta noga, teraz oparzenia słoneczne. Robię szybkie okłady z Huggiesów (husteczki nawilżane dla dzieci - polecam :> ), na szczęście pomaga. Okazuje się, że Krzysiek ma mało wody pitnej i prosi mnie o pożyczkę, no cóż, dostaje tą z pasożytami, nie narzeka :) pije ją. Noc jest ciepła i sucha, czyli bardzo dobra.

Świeży ranek i wyruszamy w drogę "na kontynent", dojazdowa droga szutrowa za dnia jest jeszcze bardziej przerażająca dla mojej szosowej Suzi niż była wieczorem. Ale dajemy radę. Zadowolony stawiam koła na normalnym asfalcie. Dobra, jedziemy dalej. Przy "rutynowym" postoju na zdjęcie przy pięknym moście wiszącym (tak, tak, jestem chory na ich punkcie), zauważam że coś złego dzieje się z moją tylną oponą. Guma zaczyna się dziwnie łuszczyć... Hmm... Źle się dzieje, ale zobaczymy co dalej. Jedziemy. W pewnym momencie z drogi widzimy piękny wodospad, jesteśmy zachwyceni, super. Po chwili delektowanai się nim jedziemy dalej. Może z 500m dalej jest sklepik, a nad nim wodospad Latefossen, to jest dopiero piękny widok! W piersiach dech zaparło. Ale dopiero po powrocie i pogrzebaniu trochę w necie dowiaduję się, że wystarczyło przejść się nieco dalej po parkingu, aby zobaczyć jak wodospad (a w sumie to 2 wodospady), łączą się i przepływają pod drogą. To już byłoby dopełnienie piękna tego miejsca.

 (zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest tin.wolf
oryginalny link http://www.flickr.com/photos/tinwolf/269498072/ )

Mimo że stałem jakieś 100m od wodospadu rozpryskująca się na skałach woda dolatywała w postaci urokliwej mgiełki do mnie. Powietrze było cudownie ciepło-wilgotne. Wrażenie nie do opisania. No ale nic nie trwa wiecznie, trzeba jechać dalej. Kilkanaście kilometrów później docieramy do miejscowości Odda. No i przy tankowaniu wychodzi na jaw przykra sprawa... Mianowicie na mojej oponce pojawiły się druty :( w punkcie wymiany opon przy stacji benzynowej dowiaduję się, że mogę zrobić oponę w Haugensund albo Bergen, ani jedno ani drugie nie leży mi po drodze. Od razu piszę do Miśka i do Italiano o namiary na salony moto. Bo tam najpewniej. Decyduję się na dojechanie do Bergen, nie po trasie, ale wyboru nie ma. Krzysiek wyraża swoją frustrację i niezadowolenie stwierdzeniem, że nie jestem przygotowany, że stracimy czas itp. Ja na to "droga wolna, proszę bardzo". Na tym się skończyło, ale ciśnienie wzrosło. No to co, ruszamy dalej póki sucho. Zauważyłem bankomat i nie czekając chwili wjechałem po przejściu dla pieszych na chodnik, aby z niego skorzystać, troszkę nieroztropnie, ale później pomyślałem o ewentualnych dolegliwościach finansowych takiego manewru. Tymbardziej że po przeciwnej stronie ulicy był parking. Dobrze że chodnik był szeroki. Ruszamy dalej, widzę sklep Suzuki, wyglądający na motocyklowy, zajeżdżam się zapytać, a gościu mi mówi że jest warsztat naprzeciwko i tam mi zrobią. Oo! A jednak. Pytam się managera czy dadzą radę, on mi na to, że jak mają taką oponę to dadzą radę. Wygonili młodego na poszukiwania, najpierw mi przyniósł 200/50 i to typowo sportową, nie da rady, ale drugi traf był dobry - 170/60 i to w miarę sportowo-turystyczna, jak się później okazało to bardziej sportowa jednak. Co prawda cena (ok. 900zł) trochę mój zachwyt sprowadziła na ziemię, ale za bardzo wyjścia nie miałem. Robimy! Jak się okazało to w tym warsztacie pracuje 3 Polaków, w tym jeden co śmiał się z mojego FSD, bo sam z Górzycy koło Słubic jest (mały ten świat). Konrad z Mazur wymieniał mi koło, pogadaliśmy sobie o emigracji trochę, o tym jakie to są mandaty i życie w Norwegii, mówił że często Polacy przyjeżdżają na wakacje, a później płaczą, że nie mają jak wrócić do domu bo zapłacili mandat jakieś 1500-2000zł. Takie uroki skandynawi są niestety. Trochę się motał co prawda z moją oponką, ale ostatecznie udało mu się. Zmiana opony kosztuje nas razem około 2,5h, czyli tyle samo czasu co stałem pod drzewem czekając na Krzyśka 2 dni wcześniej, a przez te całe 2,5h Krzysiek bezskutecznie próbuje złapać wifi w swoim palmtopie. Niestety w międzyczasie słońce ustępuje miejsca dla chmur i za chwilę dla rzęsistego deszczu. Ubrani we wszystko przeciwdeszczowe co posiadamy ruszamy dalej. W strugach deszczu jedziemy kolejne kilometry. I nic nie zanosi się na poprawę. Troszkę poddenerwowany dniem dzisiejszym mimo deszczu mocno składam się w winkle (trochę buty pościerałem), nowa opona okazuje się bardzo miękka, co mnie troszkę trapi. Za miękka. Wjeżdzamy w góry, lekko powyżej 1000m n.p.m. ale wszędzie leży śnieg i zrobiło się chłodno (6-8 stopni), jesteśmy i tak już przemoknięci, do tego zmrożeni, nic przyjemnego. U góry deszcz trochę zelżał, ale to niewielka pociecha dla i tak już przemoczonego człowieka. Zjeżdżamy z gór, zajeżdżamy na pierwszy dostępny kamping. Nie ma obsługi, ale norweskim zwyczajem klucze są w drzwiach. Sprawdzamy jeden domek, ale nie ma w nim ogrzewania, chcemy rezygnować, ale sąsiedzi z boku próbują nam pół po angielsku pół po czesku wytłumaczyć że dalej wszystko zajęte, ja im mówię że "ja rozprawam slovencinu, i hapem czestine" i już Polak-Czech dwa bratanki :) ucieszyli się, że nie muszą już języków angielskim łamać :). W mięzyczasie pojawia się pani z obsługi, jak się okazuje to grzejniki są w szafach schowane! aaa, to dobrze, będzie jak się posuszyć, jak już się rozłożyliśmy podszedłem do naszej czeskiej rodzinki z boku na gawędę i pokazywanie zdjęć, bardzo mili ludzie, mimo, że czeski sporo różni się od słowackiego (który idzie mi lepiej) to jakoś się dogadywaliśmy. Po łamaniu języka przyszedł czas na odpoczynek, zasłużony po trudnym dniu. Grzejniki bardzo pomogły nam się posuszyć, zawsze to milej rano włożyć nogę do suchego buta :).

Poranne chmury nie wyglądały obiecująco, mimo to stwierdziliśmy że cofniemy się na zaśnieżony płaskowyż, który ze względu na wczorajszy deszcz po prostu prędko przejechaliśmy, niestety i dzisiaj też deszcz nas tam dopadł, cofnęliśmy się. Już na dole ubieramy się w kondony, Krzysiek jest tutaj nadwyraz przygotowany, ale niestety ubieranie przez niego ochraniaczy na buty i rękawice zajęło mu chyba z pół godziny... Na nasze szczęście już niedlugo później przestaje padać. Po pokonaniu kolejnego fjordu drogą promową zaczynają się znowu góry... Przez istne mleko przedzieramy się w górę, zalegająca mgła świadczy o jednym - widok musi być piękny, ale nie dla nas niestety. Ale przynajmniej nie pada. Przedzieramy się dalej na północ, z gór zjeżdżamy znowu w dół, przejeżdżamy pięknym kanionem, turkusowo niebieska rzeka ciągnie się wzdłuż drogi, a po bokach strzeliste góry. Robimy sobie przerwę przy rzece. W miejscu, które byłoby idealne na rozbicie namiotów, gdyby nie to że to dopiero południe, a chcemy jeszcze trochę pojechać dzisiaj. Walnąłem się nad brzegiem rzeki, i przez dobre pół godziny wygrzewałem w słoneczku, które tchnęło we mnie nowe życie. Po odpoczynku przyszła pora na jazdę. Znowu podjeżdżamy wyżej, docieramy do starej drogi 258, dla której alternatywą jest jazda tunelem, wybieramy oczywiście ładniejszą wersję, jedziemy 258, droga jest wąska, rolę barierek chroniących przed wyskoczeniem z drogi pełni około półmetrowy murek z kamieni. Wygląda to bardzo fajnie. Jak podjeżdżamy wyżej (około 1300 m n.p.m.) pojawia się śnieg i to dużo, dojeżdżamy do miejsca w którym z topiącego się śniegu utworzyło się turkusowe jeziorko, które bezpośrednio dotykało do czapy lodowej. Jak dziecko skakałem po śniegu. Fajnie byłoby bałwana ulepić, ale....

Od 2009-07-11 Norwegia
hehe. No właśnie, w pobliżu działał wyciąg narciarski, mimo że nie było na nim żywej duszy. Ciekawe, tak sobie przed wyjazdem myślałem, że rewelacyjnie byłoby gdzieś po stoku na "parapecie" pośmigać w Norwegii, ale odłożyłem to na naprawdę dalszy plan. Pewnie to i tak by fortunę kosztowało. Zejdźmy na ziemię. Teraz zajmijmy się wrażeniami z drogi 258. Przejazd jest rewelacyjny, od pewnego momentu otwiera się przed nami większa przestrzeń, która jest gęsto poprzecinana turkusowymi jeziorami, nad którymi jest śnieg w wielkich połaciach. Mimo że jest zimno cały czas (5-6 st C według termometru w BMW), to mi jest gorąco, widoki mnie tak emocjonują, że i w podkoszulce byłoby mi ciepło. Od pewnego momentu kończy się asfalt i mamy przed sobą kilka kilometrów drogi szutrowej, droga ta jest w bardzo dobrym stanie, więc jazda nią to sama przyjemność, nawet na mojej szosowej Suzi. Ogólnie droga 258 to jest kilkanaście kilometrów na prawdę niezapomnianej przejażdżki. Piękne widoki, wąska droga, wspaniałe emocje. Szuterek, który sprawia, że to doznanie jest tylko piękniejsze. Jak później wyczytałem droga 258 pozostanie w części szutrowa, ponieważ jest ona drogą "chronioną" jako atrakcja turystyczna i dziedzictwo narodu. Więc kto by się tam wybierał w przyszłości to i tak powinien zastać ten piękny szuter.
Od 2009-07-11 Norwegia
Powrót do drogi 15 pozwolił naszym emocjom trochę opaść. Powrót do normalej drogi, mimo że i tak piękniejszej od większości dróg przychodzi nam jeździć Polsce, to teraz staje się dla nas chlebem powszednim, jesteśmy przeładowani ogromem piękna tych dróg. Można powiedzieć, że poprzeczka zachwytu została bardzo wysoko podniesiona. No ale to nie koniec atrakcji na dzisiaj. W miarę zbliżania się do lodowca Geiranger czeka nas kolejny zjazd. Na postoju stwierdzam, że chyba coś z moim łańcuchem jest nie tak, zauważyłem nierówną pracę. Jak się okazało podczas mojej wczorajszej zmiany opony łańcuch nie został prawidłowo ustawiony. No jak trzeba to trzeba, szybka korekta łańcucha. 10 minut, klucze i pobrudzone ręce i voila! Łańcuszek w Suzi śmiga jak nowy. Jedziemy! Mimo że wszędzie pełno turystów, głównie w samochodach kempingowych, to zjazd przebiega całkiem sprawnie, na kolejnym podjeździe, już przed samym Geirangerem wyraźne ślady za samochodami zwracają moją uwagę, kontrolowane hamowanie rozwiewa moje wątpliwości. Na asfalcie jest lód! Mocno zmniejszamy gaz pod ręką. 30-40kmh jedziemy przez 2-3km, dalej na szczęście już droga jest dobra. uff. Przejeżdżamy bezwypadkowo ten odcinek i zbliżamy się do miejscowości Geiranger, jak zaczynają się stromo schodzące w dół serpentyny, wykorzystuję suchą nawierzchnię i odkręcam, momentami jadę nawet ponad 100kmh. Winkle biorę sprawnie i szybko, momentami z HusaRRską fantazją. Hamulce rozgrzane niemalże do czerwoności, a emocje jeszcze bardziej. Do tego widok ze zjazdu równie piękny. To co mówią o Geirangerze to prawda, jest piękny! Krzysiek dogania mnie na dole. Teraz mamy kilka kilometrów wzdłuż fjordu, a później kolejna wspinaczka, tradycyjnie już po serpentynach, tym razem już spokojniej. Na górze kończy się nasze dzisiejsze szczęście. Zaczyna padać, a po chwili lać. Ubieramy się w deszczowce i szukamy domków na nocleg. Za namową Krzyśka wjeżdżamy w boczną dróżkę, gdzie niby mają być domki. Po kilku nietrafnych skrętach i deremnych poszukiwaniach w strugach deszczu po bocznych, szutrowych drogach zatdzymujemy się koło pewnego samochodu. Miła pani w strugach deszczu kieruje nas do drogi głównej i tam każe szukać dalej. No dobra. Wjeżdżamy na kamping. Wchodzę do recepcji. Pytam się starszego faceta, mówi mi że 400 koron za domek. Polskim zwyczajem trzeba ponarzekać, że dużo i czy nie znajdzie się czegoś tańszego, on po chwili namysłu mówi, że może nam dać domek za 250, ale w nim nie ma wody bieżącej... Pasi! I tak stajemy się najemcami naszego rabatowego domku, a po wodę i tak mamy tylko 10m do pobliskich toalet. Za te 250 koron dostajemy bardzo fajny, przestronny domek z salonem nawet! Mimo że było dopiero około 19tej, to my już bardzo zadowoleni byliśmy będąc schowani pod dachem. Tymczasem ulewa trwała dalej w najlepsze. Po nas podjechały jeszcze conajmniej 3 grupy motocyklistów, ale wszystkie z nich odjechały z kwitkiem z tego kampingu. Można uważać się za szczęściarzy w tym przypadku. Lało całą noc, ale my po dniu tak pełnym wrażeń, pięknych dróg i wspaniałych widoków po prostu padamy z wycieńczenia, ciesząc się niesamowicie.

Rankiem po szybkim śniadanku wyruszamy w dalszą podróż, pełni oczekiwań wobec Trollstigen (czy też Trollova Cesta, jak to nasi Czesi-sąsiedzi nazywali). Zaczynamy od pokonania kolejnego fjordu promem, zdążyliśmy przywyc już. Wjeżdżamy na płaskowyż, który okazuje się być zagłębiem truskawek, co kilkadziesiąt mterów przy drogach są budki z truskawkami. W pewnym momencie mijamy też pola, na których pracują Polacy. Trochę naszego zainteresowania zwracają samochody zbieraczy, oczywiście wszystkie na polskich rejestracjach, piękne miejsce na zbieranie, za rogiem jedna z większych atrakcji turystycznych Norwegii. Przy samym Trollstigen jesteśmy już około 10tej. Widok z góry jest przesłonięty przez mgłę, szkoda. Rozochocony suchym asfaltem puszczam się przed Krzyśkiem trochę żwawszym tempem. Niestety moje zapały są mocno studzone przez samochody kampingowe, które są wszędobylskie w tym rejonie. To już przestaje być śmieszne, o ile dzień wcześniej udało mi się zrobić na prawdę śliczny zjazd do Geiranger, to dzisiaj jest krucho. Droga piękna, ale niestety duży ruch psuje cały efekt. No cóż, pozostaje rozkoszować się widokami i pięknym wodospadem mniej więcej w 1/4 zjazdu. Udaje mi się jakoś dojechać do końca, cały czas wyszukując słynnego znaku "Uwaga Trolle". Jak się okazuje jest on może okolo 100m po zjeździe już.

Od 2009-07-11 Norwegia

Od 2009-07-11 Norwegia

Obowiązkowa fotka i chwila na rozkoszowanie się widokiem. Od dołu Trollstigen też wygląda pięknie. Miałem chętkę znowu wjechać i zjechać, ale niestety duży ruch kamperów odebrał mi tą ochotę i odpuściłem. Troszkę odpoczęliśmy i udaliśmy się dalej na północ. Kilkanaście kilometrów dalej robimy sobie dłuższą przerwę w bardzo urokliwej dolinie. Idealne miejsce na rozbicie namiotów, ale co nam po takiej miejscówce o godzinie 12. Niestety trzeba jechać dalej. Docieramy do trasy atlantyckiej, czyli do trasy ciągnącej się wzdłuż wybrzeża oceanu atlantyckiego. Przez większość czasu widok urozmaicają wyspy i wysepki skalne. Ciągnące się przeważnie w neidalekiej odległości od brzegu. Ilość mostów jest tutaj spora, jak się okazuje to przejeżdża się po większych wyspach połączonych mostami. W pewnym momencie dojeżdżamy do miejscowości Kristiansund, jak się okazuje tunel prowadzący do miasta jest nieczynny, bo podobno jakiś film tam kręcą, więc pozostaje prom. Tym razem darmowy. Na promie owym miły Norweg, elektryk imieniem Frank poleca mi abym jednak został przy motorze, ostanio jakiś GoldWing sobie "poodpoczywał" i nie mogli go podnieść. Na drodze promu jest jakiś wir wodny i  potrafi ładnie bujnąć promem. Przy okazji porozmawiałem sobie z Frankiem, o życiu w Norwegii i w ogóle. Bardzo chwalił mi swoje Kristiansund i Bergen, a odradzał Oslo. Niestety z jego rekomendacji udało nam się jedynie Kristiansund zobaczyć. I muszę przyznać że miasteczko zrobiło na  mnie na prawdę dobre wrażenie. Podobały mi się ładne budynki, umiejscowienie nad oceanem, piękne mosty z których były wspaniałe widoki no i oczywiście "domki na wodzie". Głupi ja zdjęć nie robiłem wtedy, ale kto zainteresowany to polecam zdjęcia z tego miasta na flickr . I miły akcent, mijało nas Porsche 924, białe :). Po wyjeździe z tego malowniczego miasteczka pokierowaliśmy się w stronę Trondheim. Bardzo sprawnie poszło nam przedostanie się na północ od tego jednego ze starszych norweskich miast. Nocleg na łączce nieopodal fjordu przebiegł bardzo spokojnie. Jak się sucho położyliśmy tak też sucho wstaliśmy. I tak być powinno.

Rano obraliśmy cel: przejechać za koło podbiegunowe. Wczesnym rankiem pobudka i jedziemy. Droga z biegiem czasu stawała się dość monotonna, zaczęły przeważać lasy, a góry i ośnieżone szczyty przebłyskiwały raz kiedyś w oddali. Około południa zrobiliśmy sobie dłuższy postój nad leniwie płynącą, bardzo szeroką rzeką, którą nazwałem pieszczotliwie "Potomak", ponieważ przywodziła mi na myśl alaskańskie widoki, znane mi niestety tylko z filmów. Wody rzeki leniwie łamiące się na wystających kamieniach i zwalonych drzewach.

Od 2009-07-11 Norwegia
Do pełni sielanki brakowało tylko spływu drzewa, no ale i tak było pięknie. Następnym znaczącym punktem dnia dzisiejszego było koło podbiegunowe, na kilkanaście kilometrów przed kołem mijamy połacie skarłowaciałych drzew, dziwnie powyginanych drzew które przypominały brzozy.
 (zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest EnDie1
oryginalny link http://www.flickr.com/photos/13924266@N03/1807781586 )
 

Widok niespecjalnie napawał mnie optymizmem. Dalej wcale nie jest lepiej, drzewa ustąpiły miejsca suchej ziemi, na której rzadko rozsiane były krzewy. A na dodatek zrobiło się dość chłodno. Wjechaliśmy na płaskowyż o nazwie Saltfjelett, podobno tamtejsze ziemie i skały są dosyć słone, dlatego roślinność się ich za bardzo nie trzyma. Około 17:30 dojechaliśmy do celu - centum turystyczne o nazwie Polarkreis. Ciepła herbatka i zwiedzanie okolicznych skał, usianych pomnikami oraz innymi dowodami ludzkiej obecności. Razem z Krzyśkiem pozwoliliśmy sobie złamać zakaz i wjechać pod sam pomnik, żeby sobie zdjęcia strzelić. Miejsce to jest niezwykle popularne, nawet udaje nam się spotkać cały autobus ludzi z Polski. Jest tam pełno i samochodów i motocykli, a sklep z pamiątkami przeżywa wielkie oblężenie. W owym sklepie zostawiłem pare koron niestety :), ale za to pocztówki powysyłałem. Mimo że ogólnie było zimno ja czułem się niezdrowo rozpalony, emocje po prostu mnie solidnie dopadły. Z jednej strony przestraszony tym jak strefa polarna nas przywitała (chłód, martwe drzewa i gołe skały), a z drugiej strony neizwykle szczęśliwy z osiągniętego punktu. 

Od 2009-07-11 Norwegia

Od 2009-07-11 Norwegia

Jako że zaczęło się robić dość późno postanowiliśmy poszukać noclegu. Może w odległości 50km od centrum turystycznego znajdujemy bardzo miłe miejsce przy jeziorze. O dziwo jest tutaj dużo cieplej niż przy centrum turystycznym, pojawiają się drzewa, a w lasach są jagody (pojadłem sobie trochę, ale neistety były dosyć kwaśne, więc nie za dużo ich wchłonąłem). Jezioro przy którym obozowaliśmy było o dziwo bardzo ciepłe. Gdyby nie to że byłem nieco zmarznięty płaskowyżem to pewnie bym zażył kąpieli. Podczas rozpakowywania nieoczekiwanie Krzyśka BMW się przewraca, na szczęście obywa się bezstratnie, powiedzmy że gleba na wyjeździe już zaliczona, wystarczy na resztę trasy też :D. Rozbijamy namioty i układamy się do snu.

Około godziny 3 kończy się nasze szczęście. Budzi mnie chłód, no cóż, bywa, ubieram się, ale błyskawicznie robi się jeszcze gorzej. Mimo dość dobrego śpiworu i ciepłych ciuchów marznę i to całkiem nieźle. Jak się później okazuje to w nocy temperatura spadła do około 3stopni Celsjusza, ładnie. A przyczyną tego było złe umiejscowienie namiotów. Byliśmy schowani za wzgórzem, które już około 22 zabrało nam słońce i już nam nie ogrzewało namiotów. Około 5 rano natura wygania mnie na zewnątrz. Kontrolnie sprawdzam jezioro, jest wręcz gorące (no przynajmniej w stosunku do otoczenia). I całe spowite mgłą na prawde cudownie się prezentuje.

Od 2009-07-11 Norwegia

Dopiero około 8 rano słońce zbliża się do nas, na prędce robię sobie kawę i idę wygrzewać moje 4 zmarznięte. Ahh.. od razu lepiej. O dziwo dość szybko robi się ciepło. Niebo bezchmurne. Po szybkim śniadaniu ruszamy dalej na północ. Droga robi się bardzo miła, wije się łagodnymi łukami, dzięki czemu pozwala na przyjemność z jazdy bez większego wysiłku i starań, jednocześnie odbierając nudę jazdy na wprost. Idealna sprawa na dłuższe jazdy. Zmierzamy w kierunu Bodo, gdzie to są największe na świecie wiry wodne (powstają one na styku dwóch fjordów), na nasze nieszczęście jesteśmy o złej porze i wirów nie ma, ponieważ są one uzależnione od przypływów, a tych nie będzie przez najbliższe kilka godzin. Trudno, wracamy do głównej trasy E6. Tymczasem słońce mimo że wcale nie bardzo wysoko na niebie, to bardzo pali, na jednym z postojów spaceruję po parkingu bez koszulki, a w pobliżu widać opalających się ludzi. Miły akcent. Przez całą Norwegię przejechali, a opalać się to dopiero za kołem podbiegunowym można. Hehe. Po jednym z postojów zapominam zalożyć zatyczki do uszu, które zaplątały mi się w kominiarkę, a że zatyczki połączone są sznureczkiem to odbiły mi się bardzo znacznie na czole (co widać na obrazku :).
Od 2009-07-11 Norwegia
Tego też dnia dojeżdżamy do ostatniego promu i na promie tym poznaję dwóch młodych Niemców, w drodze na Nordkapp, i jak się okazuje kilka dni temu spotkali tą samą grupę Polaków na Shadowkach co my spotkaliśmy pod Kjeragiem. Chłopaki to niezłe asy, kufry to mają wyładowane po brzegi zupkami chińskimi i makaronem, coby tanio przetrwać. Po bardzo miłej pogawędzce i życzeniach szerokiej drogi trzeba było opuszczać prom i jechać dalej. Dla nas cel był już niedaleki. Postanowiliśmy rozbić się w Narviku. Znaleźliśmy bardzo fajne miejsce biwakowe, zaraz przy pomniku poświęconemu Podhalańczykom, którzy odegrali bardzo istotną rolę w Bitwie o Narvik 1940 roku. Tak de facto to miejsce to jest jakieś 15-20km przed Narvikiem, a usytuowane jest nad fjordem, co zapewniło nam przepiękny widok.
Od 2009-07-11 Norwegia
Tym razem wybraliśmy bardziej nasłonecznione miejsce, dzięki czemy nie zmarzliśmy tej nocy. Chciałem się porozkoszować "białymi nocami", ale zmęczenie wzięło górę, około północy padłem, a słońce dalej świeciło.

Wokoło Narviku jest 6 miejsc poświęconych Bitwie o Narvik 1940, i naszym skromnym planem dnia było zaliczenie tych wszystkich, zwiedzenie Narviku i obranie kierunku na Szwecję. Niestety po zaliczeniu dwóch punktów ku mojemu niezadowoleniu dochodzimy do wniosku, że możemy się nie wyrobić z tym czasowo. Dlatego odpuszczamy 2 najdalej odsunięte od Narviku punkty. Sam Narvik nie zrobił na nas większego wrażenia, centrum tego miasteczka to wydaje się być fontanna przy muzeum wojny (de facto opisanego po polsku, w końcu bardzo znaczące dla Polaków miejsce). No ale za to idziemy do tradycyjnej knajpki rybnej, gdzie próbujemy norweskich specjałów rybnych. Nie dość że dużo płacimy to jeszcze trochę w maliny mnie wpuszcza sprzedawczyni, bo jak proszę o rybę to mi ją daje ot tak, nie sugerując, że jest sposób podania jej w bułce, coś na kształt burgera. Po tych perypetiach kulinarnych udajemy się powoli w drogę powrotną. Jeszcze tylko wysyłamy drugą serię pocztówek, kupujemy ostatnie pamiątki i już kierujemy się w stronę Szwecji.

Od 2009-07-11 Norwegia
Do mojego motorku przytwierdzam norweską flagę, która sobie wesoło łopocze na wietrze. Już po pierwszych kiludziesięciu kilometrach, już na szwedzkiej stronie, ma miejsce nieprzyjemna sytuacja... Krzysiek zaczął wyprzedzać ciężarówkę, co też zacząłem robić i ja. Nagle ciężarówka odbiła na lewo, omijając zaparkowany na poboczu samochód kempingowy. Obaj byliśmy już na lewym pasie, Krzysiek gwałtownie odbił na lewo zajeżdżając mi drogę i wcisnął ostro hamulec. Jak się okazało, BMW zainwestowało w bardzo skuteczne hamulce Brembo, gdyż Krzysiek hamował skuteczniej ode mnie. Niestety nie miałem drogi ucieczki na lewo, gdyż tam była barierka i dość ostra skarpa do jeziora. Mimo ostrego hamowania dalej się zbliżałem do Krzyśka, cała afera skończyła się na tym że złożyłem prawe lusterko o kufer w BMW, było cieplutko, a wręcz gorąco. Niewiele zabrakło a moglismy skończyć wyprawę na totalnym odludziu za kołem polarnym. Dobrze się skończyło. Dalsza część odcinka minęła nam na jeździe wzdłuż ogromnego jeziora Torneträsk. Jezioro się ciągnie idealnie wzdłuż drogi, albo powiedzmy inaczej, żeby nie umniejszać jezioru - to droga się ciągnie wzdłuż jeziora przez całe 70km jego długości. A tak w ogóle to już od kilku godzin przemierzaliśmy krainę zwaną Laponią. Szwedzka "arktyczna autostrada" jak ją sobie nazwałem, jest drogą nudną, szeroką, często bez wyrysowanych oznaczeń dzielących pasy. No ale udało nam się też trafić renifery :) aparatem. Niczego nie obawiające się i spacerujące sobie spokojnie po drodze są łatwym celem dla turystów.
Od 2009-07-11 Norwegia
Ta "arktyczna autostrada" przyprawiła mnie też o niezły ból tyłka... Droga ta jest remontowana miejscami, no i przed samym opuszczeniem koła podbiegunowego jest ponad 10km rozkopanej drogi, rozkopanej i wysypanej żwirem, co sprawiło że nie można było jechać szybciej niż 20-30 kmh, do tego po strasznie trzęsącej drodze. Wiele bym dał w takiej chwili za motocykl o terenowym usposobieniu. Ta fatalna trasa kończy się wraz z końcem koła podbiegunowego. Szwedzkie 66 stopni 33 minuty to również punkt turystyczny, ale jest on umiejscowiony pośród lasów i nie robi takiego piorunującego wrażenia jak jego norweski odpowiednik. Na miejscu ostrzegam dwóch młodych finów na przecinakach o najbliższych dziesięciu kilometrach, w ich przypadku to dopiero będzie ból tyłków. Do tego rozmawiam z gościem na rowerze, skromnie powiedział że dziennie robi po 200km, i że jest i jedzie do Sztokholmu. Pełen respekt dla jego kondycji. Podziwiam takich ludzi. Dalsza droga w kierunku Lulea przebiegła nam bardzo spokojnie. Przy dobrych warunkach atmosferycznych kilometry same znikają. Wieczorem znowu dopadły nas problemy kempingowe, jak na złość znaleźliśmy jezioro, ale żadnego porządnego miejsca na rozbicie się. Ostatecznie rozbijamy się przy polnej drodze. W odległości kilkunastu metrów od nas jest ruchliwa szosa, ale nas nawet wojsko chyba by nie obudziło.

Drugi dzień drogi powrotnej na szwedzkiej ziemii jest bardzo nieprzyjazny, przez cały dzień zmagamy się z deszczem i z wiatrem. Na jednej z autostrad w ulewie tracę jeden z pokrowców na kufer. Pech. Deszcze nie ustępują, a my twardo brniemy w takich warunkach na południe. Po południu nieco się rozpogadza, ale my i tak już cali przemoczeni szukamy domków żeby się dosuszyć. Znajdujemy przyjemne miejsce nad jeziorem w miejscowości Iggesund, ale nikt z nas się w jeziorze nie kąpie gdyż jest po prostu zimno. Krzysiek podjął próbę, lecz zrezygnował. Ja nawet nie startowałem do wody. Nie miałem sił już. Kolejny dzień mimo że zaczął się bardzo ładnie to również był pod znakiem ulewnych deszczy. Na południu widać było przejaśnienia, lecz jak na złość zdawało nam się że wcale się nie zbliżamy w tamtym kierunku. Deszcze nie ustawały. Po południu deszcz ze stałego zamienił się na przelotny. Przejechaliśmy autostradą przez Sztokholm, niestety nie poświęciliśmy czasu na dokładniejsze zwiedzenie miasta. Ale wrażenie autostradowe pozostało dobre, czysto, ładnie, dużo reprezentacyjnych, nowoczesnych budynków. Jedno z tych miejsc gdzie trzeba wrócić w celu pozwiedzania. Ale to innym razem. Naszym celem było dostać się jak najdalej na południe. O dziwo szwedzkie autostrady okazują się na tyle szybkie (no dobra, przeginamy trochę z prędkością, licząc na brak policji), że wedle naszych obliczeń możemy być około 22 na przystani w Trelleborgu, i tak też celujemy. Jak się niestety okazuje mamy ponad 3 godziny do najbliższego promu do Sassnitz. Ciepły wieczór na przystani mija nam na gawędzeniu z Polakami którzy busem wracają z pracy z okolicy Stavanger. Tymczasem około 1szej w nocy dociera prom. Niestety nasze próby zdrzemnięcia się są skutecznie wybite z głowy przez pałętających się rumunów, którzy tylko obserwują gdzie i komu coś zawinąć. Noc na czuwaniu. O godzinie 4tej jesteśmy już w Niemczech. W gęstej mgle i sporym ruchu drogowym opuszczamy wyspę Rugię. Puste autostrady zachęcają do odkręcenia. Utrzymujemy stałe 160kmh, bardzo fajnie mijają kilometry. Na dodatek przy nas wstaje słońce wyłaniając się od Polskiej strony. Żegnam się z Krzyśkiem na zjeździe z autostrady na Kołbaskowo, on zjeżdża na Berlin i dalej na południe i do polskiej A4. Rano przychodzi kryzys snu. Mimo że jest zimno, a ja specjalnie się grubo nie ubierałem to i tak sen dopada, nie dziwię się że najwięcej wypadków jest zawsze blisko celu, bo nie dość że oczy sie kleją po długiej nocy, to jeszcze czujność jest uśpiona myślą o świeżej pościeli i własnym łóżku. Zbawieniem jest polska, pierwsza stacja benzynowa ratuje mnie RedBullem, który już pozwala mi na otwarcie oczu. Stwierdzam że jadę dalej. Poranne słońce okazuje się palące. Jaka miła odmiana po ostatnich dniach :). O godzinie 6:30 jestem już w Gorzowie i tankuję V-Powera w nagrodę za dobre sprawowanie dla Niuni, do tego hot-dog i chwilę później jestem już w domu. Ah... Uczucie powrotu do domu jest porównywalne z tym jakie miałem przekraczając koło podbiegunowe. W takich chwilach człowieka roznosi energia.

Na koniec trochę faktów: cała wyprawa zajęła 13 dni, w tym czasie przejechałem 6700km, a moja Suzi spaliła około 350 litrów paliwa, za łączną kwotę około 1900zł. Średnie spalanie na całej trasie wyszło 5,3l, a chwilami na międzytankowaniach spadło nawet do 4,2l (norweskie drogi i spokojna jazda), maksymalnie 7,2l (niemieckie autostrady i Polska Szczecin-Gorzów). Z wyprawy mam ponad 600 zdjęć i 4gb materiału filmowego. Wyprawa udana. Czas zacząć planować następną :) A tym co dojechali do końca opisu gratuluję wytrwałości!


Na sam koniec prawie kompletna galeria z wyjazdu.

sobota, 25 lipca 2009

Norwegia 2009 - Dzień 13 - koniec wyprawy

Skoro świt dobiłem do domu z licznikiem 6670km. Jak widać nieco przed czasem i po innej trasie (w planach nie było Narviku), no ale najważniejsze że cało i zdrowo dotarliśmy. Wyjazd jak najbardziej zaliczony do udanych. Jak ogarnę zdjęcia i filmy to wrzucę tutaj. No i do tego wrzucę też jakiś opis całej eskapady.

czwartek, 23 lipca 2009

Norwegia 2009 - Dzień 12

Uff. Już na przystani promowej w Sassnitz. Jak dobrze pojdzie to rano będe w domu. Troszke przed czasem ale i tak jest super!

środa, 22 lipca 2009

Norwegia 2009 - Dzień 11

Dzisiaj kolejny dzień pieknej skandynawskiej pogody. Padało od rana. Mimo to jesteśmy już w okolicach Sztokholmu. Szwecja jest nudna ale szybka.

Norwegia 2009 - Dzień 10

Przez 2h szukaliśmy noclegu! Na koniec rozbiliśmy się na dziko w lesie. No i w Szwecji już jesteśmy. I koło podbiegunowe też opuściliśmy. Pierwszy krok w strone Polski.

niedziela, 19 lipca 2009

Norwegia 2009 - Dzień 9

Dzisiaj dojechaliśmy do Narviku. I to jest nasz szczyt. Dalej na północ już nie pojedziemy. Jutro zwiedzanie, zakupy i powoli odbijamy na południe. Mam nadzieje, że noc będzie cieplejsza, bo dzisiaj rano było +3 i nieco nas zmroziło. A dzisiaj mamy rewelacyjne miejsce. Oj będą foty ;)

sobota, 18 lipca 2009

Norwegia 2009 - Dzień 8

Nie ma to jak rozbić namiot za kołem podbiegunowym. Co prawda tylko jakieś 30 km ale za to nad jeziorkiem. Woda ciepła ;) Mam nadzieje, że do rana nic nas nie zje ;p

Norwegia 2009 - Dzień 7

Dzisiaj było ostro. Rano Trollstigen poźniej droga atlantycka no i dotarliśmy az za Trondheim. A do tego dzisiaj  cały dzień dobra pogoda. Znowu pod namiotem.

piątek, 17 lipca 2009

Norwegia 2009 - Dzień 6

Dzisiaj wjechaliśmy na około 1500m  npm. Śniegi i drogi szutrowe ;) i serpentyny a poniżej piękny geirangerfjord. A na koniec oczywiście zlało nas solidnie. Jutro niech już będzie lepsza pogoda bo czeka nas Droga Trolli. Razem zrobiłem już 2580 km. Więcej niż drugie tyle przed nami! 

czwartek, 16 lipca 2009

Norwegia 2009 - Dzień 5

Niunia dostała dzisiaj nowego bucika na tył bo stary sie przetarł. Pół dnia zmarnowane. A do tego sporo jazdy w deszczu. Ciężki dzień ale za nami!!

wtorek, 14 lipca 2009

Norwegia 2009 - Dzień 4

Kjeragbolten zdobyty. Razem 5 godzin po górach. Ale za to jakie foty! Dzisiaj jeszcze skromnie 200 zrobimy i to będzie tyle. Jutro tniemy ostro na północ!

poniedziałek, 13 lipca 2009

Norwegia 2009 - Dzień 3

Wymoczki jesteśmy! Do 12 w namiotach bo lało. A poźniej i tak jazda w deszczu jak w IE.  Ale za to piękne widoki i serpentyny górskie. Miodzio!Jutro Kjerag.

niedziela, 12 lipca 2009

Norwegia 2009 - Dzień 2

Już w Norwegii. Szło okrutnie powoli, ale za to pogoda jest ekstra. Dotarliśmy pod Kristiansand i rozbiliśmy sie na dziko nad jeziorem. Mamy ekstra widok.

Norwegia 2009 - Dzień 1

Uff. Pogoda sprawiła, że jedziemy odwrotnie jak plan. Na oparach i na ostatnią chwile zdążyliśmy na prom. Dobiliśmy przed Goteborg. Juz jestem zakochany w Skandynawii ;)

czwartek, 9 lipca 2009

Norwegia 2009

No tak, wygląda na to że fjordy przestaną dla nas być tylko na zdjęciach. Tak, tak, wyruszamy na wyprawę. Już w sobotę (11.07.2009) skoro świt ruszamy połykać kilometry. 3 motory, 2 tygodnie i jakieś 5500km do zrobienia (ja i Adam mamy tyle, Krzysiek ma 6700km) Przez Niemcy, promem do Szwecji i dalej na północ. Szykujeą się baardzo interesujące 2 tygodnie.

Oto po krótce nasza trasa


View Larger Map

Wygląda hardcorowo i tak też będzie.

A smaczku temu dodaje fakt, że będę na bieżąco informował jak idzie wyprawa, dzięki uprzejmości Pati będzie tutaj prowadzony SMS-blog, i postaram się 1-2 razy dziennie dać znać jak sytuacja wygląda. 

No cóż, ja dopinam torby i śmigamy!! Po całym krzyku będzie kolejny duuży post. AVE!

niedziela, 17 maja 2009

Ciekawe miejsce tuż za rogiem

No tak... czas przerwać ciszę, ostatnio to cholera na nic nie mam czasu, ale że od ostatniego postu minęło kuupe czasu, to trzeba coś napisać.
W dzisiejszym odcinku "Palcem po Google Maps", idziemy... tuż za róg, no dobra, 2kilometry i wtedy to już jest za rogiem.
A bohaterem naszej opowieści jest tzw. "Spalony Młyn", w przewodnikach turystycznych tego się nie znajdzie, a miejsce jest bardzo urokliwe, znajduje się ono w odległości około 400metrów od "Domu Strażaka", no dobra, teraz to już wszyscy wiedzą o co chodzi, a jak ktoś nie wie to i tak znajdzie.
Po młynie pozostało teraz tylko kilka cegiełek, ale to właśnie te cegiełki i paliki sprawiają że miejsce to stało się bardzo urokliwym przełomem wodnym, do tego widać w okolicy wpływ działań pewnej firmy regulującej rzeki o nazwie "Bobry & Rodzinka" :) co tylko dodaje uroku temu miejscu.
Lokalne źródło wiedzy, czyli książka "Dzieje Górek" podaje że tam jest nie jeden, a 2 młyny, no i jak widać obydwa zniszczone po II wojnie światowej, a z jednym z tych młynów związana jest taka oto legenda:
Cytat z "Dzieje Górek", Z. Miler, P. Janczak, Górki Noteckie 1994, s. 42:
"(...)Właściciel jednego  z tych młynów zajmował się czarną magią. Do jego ogrodu weszli pewnej nocy chłopcy z Górek, aby ukraść owoce. Siedzący w izbie młynarz zauważył ich jednak i wypowiedział niesamowote zaklęcie. Chłopcy z przerażeniem stwierdzili, iż nie mogą ruszyć się z miejsca. Przez całą noc jak przyrośnięci stali w miejscu, nie mogąc poruszyć ręką ni nogą. Dopiero rankiem młynarz przyszedł  do sadu, upomniał złodziejaszków i wypowiedział drugie zaklęcie, które zdjęło z nich czar. Młynarz ten znał też straszliwe zaklęcia z wezwaniem na pomoc samego diabła, jednak nikomu ich nie przekazał i tajemnicę zabrał do grobu.(...)"
I taka oto jest nasza lokalna opowieść, niemalże z gatunku płaszcza i szpady. Już wiem co będzie hitem sezonu ogniskowego na pobliskiej polanie :)

Pewnego pięknego popołudnia wybrałem się tam w celach fotograficznych, ale zostałem bardzo szybko i skutecznie przegoniony przez chmary muszek i komarów, które zaserwowały mi wspaniałe spędzone na drapaniu tych wszystkich ukąszeń, ale trzeba tam wrócić, tym razem będę uzbrojony w OFF!a , nie dam się tak łatwo!

Poniżej pokaz kilku zdjęć które udało mi się tam zrobić, zanim spuchłem od ukąszeń ;> z powodu mojego lenistwa zostały pomieszane z inną wycieczką krajoznawczą do "Gadowa". Będzie więcej :) Jak znajdę drugi młyn to też się pochwalę, zachęcam do zwiedzania.


wtorek, 7 kwietnia 2009

Rzepa on tour

Świat można po krótce podzielić na tych którzy marzą, i na tych którzy te marzenia spełniają. Niektórzy marzą o nowym samochodzie, motorze lub butach adidasa. A dla innych takim marzeniem jest zrobić coś niecodziennego, zobaczyć coś, przeżyć na własnej skórze to co wielu z niespełnionymi zamiarami myśli sobie siedząc przed Discovery. I z takich to ułańskich fantazji powstało coś co jak dla mnie jest mistrzostwem świata. Oto mały wstęp do tego...





Podobało się? Dwoje ludzi - Rzepa (znam) i Jacek (nie znam), 11 miesięcy (niech ktoś mnie poprawi jak się mylę) i prawie cała Ameryka Południowa (chyba tylko 3 kraje nieodwiedzone) przejechana jak tylko się dało, i czym tylko się dało. Opowieściom przy piwie nie ma końca. O nocowaniach w dżungli, o spływie łodzią, o drodze śmierci w Boliwii czy wieeelu innych rzeczach które spotkały tych dwóch wojażerów. Pewnie interesujecie się czy było bezpiecznie, hehe, wedle reguły "no risk, no fun" było ciekawie. Ale co ja tam będę opowiadał, przecież Rzepa już wszystko spisał, a Jacek obfotografował.
Polecam wszystkim lekturę blogu rzepy i obejrzenie rewelacyjnych fotek z podróży na stronie Jacka.

Podoba się? Więc kto się pakuje ze mną? Na początek Norwegia :D:D:D a później to i koniec świata może być.

środa, 18 lutego 2009

Pomóżmy Bartkowi


Teraz z całkowicie innej beczki....


Chodziłem z Bartkiem do jednej klasy technikum przez 5 lat, dojeżdżałem z nim tym samym pociągiem, razem z Nim wypiłem nie jedno piwo gdzieś na przerwie między lekcjami. Może nie byliśmy najlepszymi kumplami, ale znaliśmy się dobrze. Po technikum nasze drogi się rozeszły, lecz usłyszałem o nim w marcu 2005 roku.... kiedy miał wypadek... Bartek spadł z dziesiątego piętra... Mimo że szanse na przeżycie jakie miał były liczone w promilach to Bartkowi się udało, wbrew wszelkim regułom medycznym... od tego czasu Bartek przeszedł wiele skomplikowanych operacji... lecz wciąż potrzebne są pieniądze na dalsze leczenie i rehabilitację.
Nikt nie prosi o wiele, chociażby 1% podatku dochodowego.....
Szczegóły w obrazku:

Sory za choatyczny styl wypowiedzi, ale to jest bardzo świeża inicjatywa, proszę prześlijcie rodzinie, znajomym link do profilu Bartka: 
lub link do tej strony

Każda złotówka może mu pomóc!!!

poniedziałek, 9 lutego 2009

Kjeragbolt i Lysefjord

Pierwszy odcinek z cyklu:
Miejsca które warto odwiedzić (a nawet trzeba), czyli palcem po Google Maps


Chyba prawie każdy kojarzy roztańczonego Matta Hardinga http://www.youtube.com/watch?v=zlfKdbWwruY , znalazł on fantastyczny sposób na udokumentowania swoich podróży po świecie, Matt miał na prawdę zacny pomysł. Znalazło mi się filmik ze ścinkami, czyli fragmentami, które nie weszły do oficjalnego filmu. I na tym filmie zauważyłem Matta, który próbuje tańczyć na kamieniu zawieszonym między skałami, piszę że próbuje, bo tańcem tego nazwać nie można, zresztą on sam komentuje to jako trochę nieroztropne :). Po odrobinie poszukiwań znalazłem miejsce niedoszłej zbrodni:

(zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest VVincze 

(zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest VVincze 
oryginalny link http://www.flickr.com/photos/13938821@N04/1498191704 )

Można rzec że nic rewelacyjnego i w ogóle, ale pod tym skromnym kamykiem jest przepaść o głębokości.......................................1000 metrów!!!!!!!, czyli tak wysoko jak na klifach w Donegal, tylko że bardziej pionowo!! Kamyczek ów, jak zresztą prawie cały fjord, znalazł sobie upodowanie wśród BASEjumperów, czyli tych wariatów co skaczą ze spadochronami gdziekolwiek jest wysoko i niebezpiecznie.
Szaleni!!! Prawie jak motocykliści! No ale jak przyjrzeć się zdjęciom, to nic dziwnego... 
Mi się już iskierka w oku zapaliła, więc gdzie to jest?


Wyświetl większą mapę

Odpowiedź:
Okolo 80km od Stavanger, Norwegia, razem jakieś 1600km od mojego miejsca zamieszkania. 

Kamień, bohater mojej opowieści usytuowany jest nad fiordem o nazwie Lysefjord, który ciągnie się przez 42 kilometry. Na tym fiordzie operują promy płynące prawie aż do Stavanger (największe miasto regionu, wielkości Gorzowa), a na wschodnim końcu fjordu jest usytuowana elektrownia wodna w malowniczym miasteczku Lysebotn. O ile od zachodu jedynym sposobem dostania się do miasta jest prom, to od wschodu jest..... nie ma co się rozpisywać sami zobaczcie :

(zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest EyeTwoEye 

Aż mi się miło robi na myśl jak taki zjazd lub podjazd mógłby wyglądać, co prawda kilka serpentynek już zaliczyłem, ale koło takiej to nawet blisko nie byłem. W liczbach to wygląda tak, że ten zjazd składa się z 27 serpentyn, różnica wysokości jest bliska 1000m, szkoda że nie mogę znaleźć jaka jest długość drogowa tego, ale na pewno będzie imponująca. I ciekawe gdzie ta droga prowadzi, bo Google Maps nieco się gubi w tamtych okolicach. Ale z moich obserwacji wychodzi na to że jest to jakieś 20km w linii prostej, 50-70km w lini łamanej do najbliższej cywilizacji, czyli to co tygryski lubią najbardziej. A wracając do bohatera, to jest jeden duży minus, nie da rady tam wjechać motorem ;/ Żeby tam się dostać trzeba przespacerować się w górę i w dół po fiordach parę kilometrów. Ale warto, po prostu warto !

PS. Zostałem poinstruowany przez autora powyższego zdjęcia, że lepiej mieć dobre hamulce jak się planuje zjazd tymi serpentynkami :P

Myślę, że z takim rozpoznaniem to nie pozostaje mi nic innego jak tylko siodłać Suzi i w drogę. :)

Komu spodobały się fjordy w Norwegii to zapraszam do poklikania poniżej:
A komu się na prawdę podobało, to mogę podać numer konta mojej fundacji na rzecz odwiedzenia tego miejsca :P

niedziela, 1 lutego 2009

Droga powrotna, Pazdziernik 2008




Wyprawa rozpoczyna się rześkim porankiem 12tego października. O godzinie 8mej rano Niunia została osiodłana, opakowana w 65 litrów bagażu i gotowa do drogi. Mimo zaledwie kilku godzin snu jestem na wysokich obrotach, emocje biorą górę nad wszystko. Limerick jeszcze śpi, jak zresztą każde irlandzkie miasto w niedziele rano. No dobra, ruszam. Szybki wyjazd z miasta na droge na Dublin no i pierwsze kilometry połknięte. Poranek okazał się bardzo mokry, co prawda nie było deszczu, ale mgła zalegająca nad hrabstwem Limerick i Tipperary była koszmarna. Mgła bardzo skutecznie skraplała się na moim ubraniu mocząc mnie przy tym dość dotkliwie. Gdy dojechałem do obwodnicy Nenagh pojawiło się krwawo-pomarańczowe słońce przebijające się przez mgłę, tworząc urokliwy widok, i będąc zarazem moim celem. Tak, droga ku słońcu. Niestety pieszczące i suszące mnie promienie szybko ustąpiły powracającej mgle... No i tak wyglądała reszta drogi do Dun Laoighre, uczepiony kilku samochodów po drodze dotarłem do M50 (obwodnica Dublina). Szybko i sprawnie dojechałem już do przystani promowej. Szybkie tankowanie przed samym portem i już byłem w kolejce na wjazd na prom.
Tymczasem pogoda się naprawiła i śmigałem w koszulce po przystani. Po około pół godziny oczekiwania prom przybył. Załadunek odbył się bardzo szybko, motocykle miały wydzielone miejsce pod schodami, pasy i odpowiednie uchwyty mocujące już były przygotowane. Chłopaki z obsługi podali nam specjalne gąbki na siedzenia żeby pasy mocujące nie wyrządziły żadnych szkód. To mi się podoba, nie jak w IrishFerries.
Przeprawa promem trwała coś ponad 2 godziny. Więc była chwila żeby uzupełnić płyny na pokładzie promu, do tego jakaś przekąska. Dodam jeszcze, że po odbiciu od brzegu pokierowałem się na rufę promu i byłem świadkiem widoku jak Zielona Wyspa ginie na horyzoncie... Takie mały ostatni rzut oka na Szmaragdową Wyspę (dla dociekliwych - nie płakałem, aczkolwiek jakaś łezka się zakręciła w oku...). Po 2 godzinach lekkiego bujania dobijamy do portu, przed samym „lądowaniem” udaje mi się zamienić kilka słów z parą z Manchesteru, którzy razem jechali z Dublina na Firebladzie, okazuje się że jest on żołnierzem zawodowym i był kiedyś na manewrach w Drawsku Pomorskim. Po chwili bajerzenia trzeba było kierować się do motocykli, krzyknęliśmy sobie na pożegnanie „Good Luck” i tyle. 

Hollyhead - witamy w Walii.

Pogoda - super, kilka chmurek, ale i tak słoneczko ładnie grzało jak na październik. Czyli cienkie rękawice i cienka kominiarka. Jedziemy! Zjazd z wyspy Anglesey, na której położone jest Hollyhead, odbył się po pięknym warownym moście o nazwie Wiki:Bridge of Britannia(foto nie moje niestety) artykuł o moście po angielsku,
aż powiało klimatem 2giej Wojny Światowej znanym z filmów. Po zjechaniu na główną wyspę obrałem kierunek Manchester. Droga prowadziła wzdłuż wybrzeża, oferując bardzo malownicze widoki, gdzie po prawej stronie prezentowały się wzgórza lub niemalże pionowe góry, a po lewej Morze Irlandzkie.
Górzyste wybrzeże Walii okazuje się dobrym przyczółkiem dla skałkowców, udało mi się zauważyć conajmniej trzech śmiałków zmagających się z naturą, chętnie bym przyjrzał się im uważniej, lecz niestety trzeba jechać, czas goni. Ze względu na czas zdecydowałem się na nudne, aczkolwiek szybkie autostrady. Dojazd do Manchesteru odbył się bardzo sprawnie, tam wskoczyłem na trochę zakorkowaną M6 kierując się na Birmingham, gdzie rozpoczęły się przygody... W Birmingham M6 nagle poszerzyła się na 4 pasy i dała wybór - w lewo czy w prawo? No i bądź tu mądry. Na moim wydrukowanym rozkładzie jazdy było napisane żeby kierować się do wyjazdu numer 19, więc w lewo czy w prawo? Nie zastanawiając się za dużo wylosowałem w prawo... Już po paru kilometrach przeczucie mi powiedziało że to nie jest słuszna droga. No to trzeba zawrócić. Stacja serwisowa pomogła mi to zrobić. No ale po ustawieniu się na M6 w kierunku przeciwnym trzeba znaleźć kolejny wyjazd. No i cóż... Znalazłem kolejny zjazd z M6 na kolejną M6... I jakby tego było mało to nie było to M6. Kolejne pare kilometrów owocuje znakiem na Coventry, uff.. do czegoś dochodzimy. Po kolejnej pół godziny wjeżdżam do Coventry. Mając już więcej niż dość drogi M6 wybieram drogę alternatywną. Drogę klasy B do Rugby, czyli miasteczka od którego kopanie jajowatej piłki wzięło swoją nazwę. Małe urokliwe miasteczko, i żadnego pomnika ani jakiegoś znaczącego punktu, które nadawałoby się do zrobienia pamiątkowego zdjęcia. Wstyd, po prostu wstyd. Nie marnując czasu trzeba jechać dalej. Niestety muszę wrócić na już niejednokrotnie przeklętą przeze mnie M6, później już idzie gładko na Kettering - Wellingborough - Rushden. Do Andrzeja dobijam już bez przygód, chociaż co prawda z ponad półtoragodzinnym opóźnieniem. Jak dobrze było zobaczyć byłego współlokatora z Cypru po tylu latach. Po tylu obietnicach odwiedzin w końcu się zebrałem i odwiedziłem go. Niesty krótka wizyta, ale warta zachodu. Dodam jeszcze, że ze względu na infekcje prawego oka na kilka dni przed wyjazdem nie nosiłem szkieł i jechałem w okularach. Kiedy już dojechałem do Andrzeja uszy mi odpadały, okazało się że kask dociskał mi małżowiny uszne do głowy, łapiąc w środku oprawki, już mniej więcej od Birmingham ból stawał się na prawdę uporczywy, a nie wspomnę o chwilowym parowaniu okularów, które zamieniało jazdę w coś bardzo zbliżonego do jazdy na oślep. 

Gościna dobiegła końca o 9 poniedziałkowego poranka. Ciepły, ładny, wspaniały dzień na jazdę. Mimo przeciwskazań lekarza zakładam szkła kontaktowe, no trudno, jak coś niedobrego będzie się działo z oczami to wrócę do okularów. Szybko wbijam się na M1 w stronę Londynu. Dość spory ruch wymusza na mnie nieprzepisowe jeżdżenie lewym pasem między ciężarówkami, co okazało się być dużo sprawniejsze niż jazda prawym pasem, no cóż, czasem trzeba łamać przepisy. Przejazd przez obwodnicę Londynu M25 okazał się niezwykle nudny, nic ciekawego nie widziałem, ani nic godnego uwagi się nie stało. Jedyne co było fajne to przekraczanie Tamizy na dość fajnym moście, aczkolwiek przemysłowe widoki poniżej nie były najpiękniejsze. (foto nie moje)

Chwile później już pukałem do bram Eurotunelu. Człowiek nie słucha starszych a później na tym wychodzi fatalnie. Mimo namawiania Andrzeja do wcześniejszego kupienia biletu na Eurotunel/Prom nie posłuchałem go i przybyłem na miejsce bez rezerwacji. Była to godzina 12ta, i miła pani na bramkach oznajmiła mi że ze względu na niedawny pożar pociągi jeżdżą co półtorej godziny, zamiast co 15 minut, i że najbliższe wolne miejsce jest około 14tej... Chwila zastanowienia... No dobra, jedziemy do Dover, tam są promy kilku operatorów, pewnie coś się znajdzie. W Dover zastała mnie takowa wiadomość - najbliższy prom będzie ok godziny 14:30, ale za to do Dunkierki. hmm... I znowu trzeba decydować. Dobra, powrót do Tunelu. I tutaj kolejna niemiła niespodzianeczka, „przykro mi, ale na 14 wszystko wykupione, dopiero na 15:30 bedzie”!!!. Ale zostałem jeszcze poinstruowany, że można się wbić na wcześniejszy pociąg. Skoro tak to jade. Pozbyłem się 80 funciaków i przybyłem do poczekalni. Mając czasu pod dostatkiem zrobiłem polowy przegląd motocykla, podopinałem bagaże, zjadłem i nawet udało mi się poleżeć plackiem na ławeczce na parkingu. Czasu było. W międzyczasie ustaliłem też z Pawłem mój nocleg w Hamburgu. Jest gites. Niestety nie udało mi się załapać na wcześniejszy pociąg. Kiedy doszło do zawołania załadunku ruszyłem sobie tempem spacerowym no i oczywiście bez kasku, za co zostałem skarcony przez policjanta, który mnie przekonywał, że brytyjskie prawo drogowe nakazuje jeździć cały czas w kasku, ważne że mandatu nie było. Dopiero o 15:30 odbiłem z Wysp Brytyjskich. Sama podróż EuroTunelem jest nudna jak flaki w oleju (czyli tak nudna jak prom, tylko że nie buja, no i nie ma restauracji, sklepów itp.), aczkolwiek fajną część stanowi cała procedura podjazdu i wjazdu na pociąg.


Po ruszeniu pociągu przez okna widać tylko światełka tunelu. Po 45 minutach wyjeżdza się na powierzchnie, dojeżdża do rampy wyładowczej no i to tyle było. Okazała się droga i czasochłonna impreza, ale doświadczenie zostało zaliczone.

La Francija przywitała mnie chłodem i lekką mżawką. Szybka zmiana kominiarki i rękawic na wersję cieplejszą. Na szczęście to było tylko takie „chłodne przywitanie”, nim dojechałem do Belgii zdążyłem się spocić. Dodam jeszcze, że Francija uraczyła mnie robotami drogowymi, kilkoma zwężeniami jezdni oraz TIRem który zajechał mi drogę bo nie zauważył. Ale dalej było tylko lepiej. Trafiłem na gorący belgijski wieczór. Warunki wyśmienite. Do tego kilkukrotnie udało mi się podczepić pod kierowców aut osobowych jadących niezgodnie z ograniczeniami prędkości, których skwapliwie wykorzystywałem do zrobienia kilku kilometrów w pare minut. Zauważyłem, że o dziwo o wiele lepiej się jeździ za sedanami niż za kombi, za kombi jakieś dziwne zawirowania powietrza powstają i czuć wiaterek na kasku. Dobra wracam do opisu przejazdu. Trasa Calais-Bruge-Gent-Antwerpen-Eindhoven przebiegała wyśmienicie, mały ruch i dobre warunki. Miałem ciekawe zajście. Jeszcze w Belgii zaczęło kropić, więc profilaktycznie zjechałem na pobocze, włączyłem awaryjne i zacząłem ubierać się w przeciwdeszczówki. Po chwili podjechał do mnie bus, kierowca wyskoczył i pyta się mnie czy wszystko ok, czy „motor kaput”, ja mu pokazuje na mój strój i mowię po niemiecku „Regnen” i że jest ok. Ucieszony z dobrego uczynku wsiadł spowrotem do busika i odjechał. Kurde, podobało mi się to. Jednak życzliwi ludzie jeszcze istnieją w tym popieprzonym świecie. Moja profilaktyka okazałą się aż nadto, ten kapuśniak nawet 10 minut nie potrwał. Na następnej stacji benzynowej pozbyłem się przeciwdeszczówek. Na ostatniej stacji benzynowej przed Niemcami stwierdziłem, że trzeba coś zjeść. Przy okazji wykonałem kilka telefonów. Zacząłem przeliczać trasę, zostało około 700km do domu lub 350km do Pawła do Hamburga. Po przeliczeniu za i przeciw zdecydowałem, że jadę do domu, troszkę się bałem o oczy, nie wiedziałem co z tymi szkłami będzie, do tego stwierdziłem że będę u Pawła późno, a jak miałbym zrobić Danie i Szwecje według planu to potrzebowałbym conajmniej 2 dni wiecej, bo przy takim tempie to i tak bym nic nie zobaczył, poza tym znudziła mi się jazda w pojedynke. Zatem, kalkulacje moje wskazywały, że przy utrzymaniu obecnego tempa powinienem dotrzeć do domu około godziny 2 w nocy. I jest git, taki plan, informuje Pawła o zmianie i uprzedzam Ojca o przybyciu. Na tej samej stacji benzynowej poznaje sympatyczną parę ze Słubic, okazuje się że właśnie wracają z Anglii z całym dobytkiem, 2 lata na obczyźnie, tak samo jak ja . Okazało się że widzieli mnie przy EuroTunelu. Człowieka sława dopadła :D. No dobra, ciąg dalszy wędrówki. Niemieckie autostrady w poniedziałkowy wieczór zamieniły się w niekończący się ciąg wszelakiej maści konwoji, głównie przewożących nadgabarytowe rzeczy. Każdy konwój oczywiście z obstawą samochodów-pilotów, a nawet był jeden z obstawą policji, troszke zerkałem w lusterko, gdy śmignąłem obok nich z prędkością rzędu 170-180km/h. Na szczęście Niemcy nie są skrupulatni w egzekwowaniu ograniczeń prędkości na autostradach (na niektórych odcinkach są ograniczenia, ale większość jest bez). No i moje szczęście się skończyło w pobliżu Hannoveru. Zatrzymałem się przy dystrybutorze i nie mogłem pchnąc motocykla!! Myślałem, że to zmęczenie i opadłem z sił, ale prawda okazała się brutalna i niestety łożysko tylnego koła zaczęło szwankować. Po chwili zabaw kołem puściło. Pokusiłem się o kolejnych kilka kilometrów, zjechałem na parking dla TIRów i zacząłem skrupulatnie przyglądać się sprawie. Niestety nie wróżyło to dobrze, koło ledwo się obracało. Postanowiłem zadzwonić do mojego mechanika, po krótkiej rozmowie Przemek polecił mi przesmarować łożyska smarem do łańcuchów. Dodatkowo poluźniłem szpilkę trzymającą koło do wachacza. Odczekałem około godziny, pogładziłem Niunie po baku, poprosiłem żeby dowiozła mnie do domu i ruszyłem. Początkowo 50-60km/h poboczem, zatrzymując się i sprawdzając koło co pare kilometrów, później poczułem się trochę pewniej i przyspieszyłem do 100-120km/h. Po dojechaniu do Berlina i braku innych objawów choroby lokomocyjnej mojej Niuni pozwoliłem sobie na powrót do normalnej prędkości przelotowej. Tymczasem zbliżając się do poranka temperatura zaczęła spadać i pojawiła się mgła, która w Słubicach przeszła w całkiem solidny deszcz. Przeciwdeszczowy kubraczek znalazł pole do popisu. W mroku polskich, niestety wciąż dziurawych dróg i w kroplach wczesnojesiennego deszczu pokonałem ostatnie 100km, przejeżdżając przez praktycznie pusty Gorzów i spokojnie docierając do domu. Zrzuciłem bagaże w domu o godzinie 5tej rano. Okazało się że chwilowe niedomaganie Niuni kosztowało mnie około 3 godziny. No trudno, najważniejsze że udało się. Home and safe. 

Odrobina statystyki: Stan licznika w momencie zagarażowania wyniósł 2100km, w dwóch etapach 700 i 1400km. W niedzielę w siodle spędziłem 7 godzin robiąc 700km (M6 jest tu głównym sprawcą opóźnień). Jak odliczyć czas oczekiwania na EuroTunel i sam przejazd nim, to można przyjąć, że w siodle w poniedziałek spędziłem 14godzin, robiąc 1400km, czyli średnio 100km/h, gdyby nie awaria to średnia prędkość poniedziałkowego przelotu wynosiłaby 130km/h co w praktyce oznacza, że prędkość na drodze wynosiła powyżej 150km/h cały czas, niestety częste postoje na tankowanie psują cały efekt. Całkowity czas przejazdu wyniósł 44 godziny (od wyjazdu o 8 rano w niedziele do przyjazdu o 5 rano we wtorek).
 
Finanse: paliwo: 2x w Irlandii, 4xUK (2xniedziela+2xponiedziałek), 1xHolandia, 2xNiemcy, 1xPolska, czyli 10 razy, średnio po ok, 17-20Euro, czyli paliwo kosztowało mnie ok 190Euro, prom z Irlandii do Anglii – 70Euro, Eurotunel – 80GBP (110Euro), jedzenie i picie – 50 Euro. Ogólny koszt przejazdu: około 450Euro. Wrażenia – bezcenne!