Suzi już ostygła, więc trzeba się zabrać za opis tego czym żyłem od początku roku (zaraz obok Lennego :) ). No tak, więc od początku. Zacznijmy od mapy:
Wyświetl większą mapę
Przygoda rozpoczyna się już w piątek wieczorkiem, podjeżdżam na Shella na Walczaka, w umówione miejsce spotkania z towarzyszem wyprawy - Krzyśkiem. Na miejscu czeka na nas Adam, prawie pojechał z nami, niestety nie wyrobił się z przygotowaniem swojej Shadowki do wyjazdu. Trudno. Przyjazd Krzyśka opóźnia się, planowo miał być około 21:30, dojeżdża ok. 23ciej, bywa. A na dodatek dość rzęsiście zaczyna padać, śmieję się że jeszcze się wyprawa nie zaczęła, a już zmokłem. Dotarliśmy do mnie, sprawdziliśmy pogodę i... zmieniliśmy plan, zamiast jechać Szwecją i wracać Norwegią robimy odwrotnie, lepsza pogoda ma być. No cóż.
Dzień pierwszy zaczynamy raniutko, parę minut po 7mej już wyjeżdżamy ode mnie. Suzuki Bandit i BMW F650GS zaczynają połykać kilometry :) Kierunek Szczecin, trafiamy na roboty drogowe przy S-3, oczywiście dla nas nie ma stania w korkach, jak można tniemy lewym pasem, który wydaje się być stworzonym dla nas. Po prostu się sunie nim :D. Ruch umiarkowany, ale w miarę prędko docieramy do Szczecina, szybkie tankowanie i już odbijamy na Kołbaskowo. O dziwo przekraczanie granicy w Kołbaskowie obala mit o idealnych niemieckich autostradach, w PL były lepsze drogi. No dobra, tylko odcinek 30-40km od granicy jest kiepski, reszta jest już ok. No dobra, wedle umowy Krzysiek miał przejąć stery ze swoim GPS-em zaraz za granicą. Zjechaliśmy żeby go zapiął, no tak, po 5 minutach spoglądania w lusterko i czekania na ruch podchodzę do niego, i co? GPS nie łapie coś, happens... No dobra jedziemy wg moich map. No ale jak się okazało, moje mapy są na tyle stare że nie ma na nich kilku głównych dróg, więc tniemy na czuja, piszę tniemy, bo jechaliśmy około 150-160kmh, nie chciałem się spóźnić. No i droga szła planowo i bardzo sprawnie, aż dojechaliśmy do Stralsund, miasta położonego na kontynencie i kawałek na wyspie Rugii, z której końca mieliśmy nasz prom. Wjazd na Rugię jest po pięknym moście (na prawdę dech zapiera),
(zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest sperling_m
oryginalny link http://www.flickr.com/photos/7141532@N05/2716267463/ )
ze względu na mało czasu jechaliśmy środkowym pasem, który jest zabroniony (oznaczenia nad mostem wskazują w którą stronę odbywa się ruch na środkowym pasie mostu), no cóż, lepszy mandat niż spóźnienie na prom. Ale dalej nie było różowo, kolejne 50km było po drodze dwukierunkowej. A do tego ruch drogowy był jak kurde w słoneczny dzień do Międzyzdroji, czyli masakra. Sytuacja wymusiła na nas agresywną jazdę i wymuszanie miejsca między pasami. I tak prawie całe 50km. Raz ktoś mi mrugnął, i raz jakiś baran w mercu z naprzeciwka zajechał bezczelnie drogę, ale zdążyłem się schować. No cóż. Nie wszyscy kochają nas, dobrze że blach nie widział. Oprócz tego to dużo keirowców w miarę możliwości robiło miejsce do wyprzedzenia, zazdroszczę Niemcom takiej kultury na drogach. Aha, i jeszcze jedna ciekawostka o Rugii, wyspa ta jest ojczyzną Stortebeckera, czyli takiego niemieckiego Janosika co walczył ze złą Hansą. Film nawet o nim kiedyś obejrzałem, kogo ciekawi ta postać to klik. Dzięki naszym dzielnym nieprzepisowym lotom po Rugii dojeżdżamy na styk i na pustych bakach na prom. Przejeżdżamy przez bramki, podjeżdżamy na najazdy i od razu na prom, ostro. Już na promie poznaję dwie pary z Bydgoszczy na Yamahach Drag Star. Też na Norwegię, ale nieco inną trasą. Po kilku zamienionych słowach udajemy się na pokład. Teraz prawie 3h odpoczynku. Konkretny obiadek wciągnięty i nastawiony na trasę.
Pierwsza ciekawa przygoda spotkała mnie przy zjeździe z promu. Mianowicie próba odpalenia motocykla się nie udała, oczywiście winę zwaliłem na pusty bak, więc spokojnie stoczyłem motorek z rampy, a że ta wysoka to ładnie się Suzi turlała, dokulałem się do Bydgoszczan zamienić słówko i pośmiać się z mojego przypadku. Przy okazji otwarłem bak i patrzę - coś tam chlupie. Okazało się że Suzi wystygła, i jak odpalałem bez ssania to zalałem ;/ no ale po chwili już Suzi wesoło pomrukiwała. Pierwsza stacja benzynowa którą spotkaliśmy to była dla mnie jak Ziemia Obiecana, niemalże ucałowałem dystrybutor. Szybko wjeżdżamy na autostradę i gonimy na północ rozkoszując się miłym i ciepłym popołudniem. Około 20tej bierzemy się za szukanie noclegu, jest jeziorko to szukamy, niestety na dziko było ciężko znaleźć fajnie miejsce. Więc wbijamy się na kamping obok miejscowości Satila. Tak się złożyło że "gospodarz" kempingu miał imprezę :) więc chwiejną angielszczyzną wskazał nam gdzie można się rozbić, a rozliczymy się rano. Kemping na którym nocowaliśmy usytuowany był nad bardzo ładnym jeziorem. I od strony plaży był pomost, na którym każda deska była opisana, jak później się dowiedziałem ludzie z pobliskiej wioski, jak też inni Szwedzi sponsorowali "po desce" na budowę pomostu, przez co ich imiona i nazwiska znalazły się na nich. Fajna sprawa. Niestety było już za ciemno żeby wyszły ładne zdjęcia z deskami, na necie też nie ma, ale za to kilka fotek tam zrobiłem.
Od 2009-07-11 Norwegia |
Tymczasem na kempingu trwała impreza w rytmach disco-szwedo, ale o północy jak ręką odjął umilkła. Szwedzkie piwko i do snu (3,5% - jak woda). Bo rano trzeba wstać.
Dzień kolejny zaczął się od ślicznego słoneczka, aurat na wysuszenie namiotów i rzeczy. Szybko wracamy na trasę, mijamy Goteborg i sunąc po Szwedzich autostradach wspinamy się na północ. Przed samą Norwegią robimy sobie porządny postój, odpoczynek + Burger King. Na prawdę imponujące wrażenie zrobił na mnie most wiszący Svinesund, łączący Szwecję z Norwegią po trasie E6, na prawde świetny wjazd.
(zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest Marcus Ramberg
oryginalny link http://www.flickr.com/photos/marcusramberg/106003541/ )
Do Oslo droga jest bardzo przyjemna, w sumie przez prawie cały czas droga dwupasmowa. Auta suną spokojnie, ponieważ ograniczenia prędkości w Norwegii to nie przelewki. :) Oslo mijamy troszkę z południa, przecinając fjord siedmiokilometrowym tunelem. Bardzo przyjemny, chociaż wilgotny przejazd. Później jadąc drogą E18 uświadczamy dwóch ważnych rzeczy: tysiąca tuneli (głównie krótkich), oraz dużego ruchu drogowego, który jest dosyć denerwujący. No ale brak miejsca do wyprzedzenia, oraz obawa o mandaty ostudzała sutecznie nasze zapały. Pierwsze tankowanie za Oslo przynosi pierwszą niespodziankę na Norweskiej ziemii, nie działające karty płatnicze (Visa Electron i Maestro), na szczęście miałem gotówkę, ale ten epizod wyczula mnie na przyszłość. Wieczorem udajemy się na poszukiwanie noclegu. Ciepły wieczór nie pogania nas. Jak się okazało odbicie w drobną dróżkę prowadzącą w stronę morza było dobrym posunięciem. Znajdujemy bardzo fajny zjazd przy fjordzie, kierunek Risor/Bosvik. Widok piękny, co prawda do fjordu zejście to jakieś 10m w dół po kamieniach, ale nie powstrzymało mnie to od wykąpania się :D niepewnie i ostrożnie zanurzyłem się w słonej wodzie z fjordu, nie była ciepła, ale to jest drobiazg. Ważne jest że pływałem we fjordzie. Krzysiek odmówił sobie tej przyjemności, ponieważ "nie miał jak sie opłukać ze słonej wody". Wychodząc z wody rozciąłem stopę na kamieniu. Oczywiście od razu dezynfekowałem ją roztworem nadmanganianu potasu, ale niestety dosyć mi doskwierała całą noc. Po biwakowej kolacji czas spać.
Od 2009-07-11 Norwegia |
No około 2 w nocy nasze szczęście się skończyło,obudził mnie deszcz (w namiocie bardzo słychać). No i niestety ten deszcz trwał nieprzerwanie do rana. Padało na tyle mocno, że tylko sobie krzyczeliśmy między namiotami. Około 9 rano przestało padać... na chwilę. Wykorzystałem tą lukę na zebranie się i spakowanie. Niestety Krzyśkowi to się nie udało, nawrót deszczu wpędził go spowrotem do namiotu... A ja przez 2 godziny sterczałem przy motorze pod drzewem kompletnie ubrany i gotowy do drogi. Po 11tej dopiero Krzysiek wychylił nos z namiotu. O 12tej byliśmy na drodze... Dalszy ciąg dnia upływał pod znakiem deszczu, chilami troszkę się przejaśniało, ale ogólnie to deszcz, deszcz, deszcz... No ale zaczłęo się piękno tego kraju przed nami otwierać, piękne serpentynki, fjordy, zjazdy i podjazdy, tunele. Zrobiło się miodzio. No a jak już przyszło nam szukać noclegu to zaczęło lać. W miejscowości Tonstad próbujemy hotel, ale nocleg tam kosztuje ponad 400zł, dużo, lokalne Hytty (domki letniskowe) niestety w pełni obsadzone. Podejmuję męską decyzję - jedziemy w kierunku Kjeragu, aż coś znajdziemy. Kilkanaście kilometrów dalej w miejscowości Sirdalen znajdujemy domki, w sumie to nie typowe Hytty, ale kompletny dom z pokojami do wynajęcia. wychodzi jakieś 150zł, więc jest dobrze. Miła pani dzwoni do syna żeby ten nam sprawdził pogodę. Dom który dostajemy ma jedną rewelacyjną rzecz: piecyk na drewno! Wykorzystujemy to skwapliwie, rozpalamy go i suszymy ciuchy, bo przemoliśmy do suchej nitki. Krzysiek robi pranie koszulek i wszystkiego co brudne. TV w domu nie działa ;/ więc słuchamy radia (antyczny Philips, na zdjęciach w galerii) do kolacji. Norweski domek jest bardzo... drewniany, i przez to wszystko skrzypi w nim, schody są bardzo wąskie i strome, ale domek ma swój urok, a łazienka przy skosie to jest dla skrzatów chyba, bo nie szło się w niej wyprostować :) Ale ogólnie bardzo przyjemnie.
Dzień kolejny wita nas słonecznie, więc już zacieszamy. Po śniadaniu jedziemy na Lysefjord, piękna, jednopasmowa droga pełna winkli które aż proszą o kręcenie motocykla. Miodzio! Do tego owce pasące się na środku, hehe. Fajnie. Dojeżdżamy około 11tej do centum turystycznego przy Lysefjordzie. W centrum u miłych Pań zostawiamy nasze graty (tzn. kaski, Krzysiek najchętniej by tam całe graty zładował, ale uświadomiłem mu że to Norwegia, a nie PL). Tymczasem palące słońce wyszło. Idealnie na wspinaczkę. Droga do "kamyczka" to są 2 godziny i tyle samo na powrót. Droga jest przemiła, jest dużo podejść po łańcuchach (czyli podciąganie się), do tego kilkukrotnie wchodzi się na grzbiet, i schodzi na dół w dolinę przecinaną strumieniem, i tak chyba ze 3 razy. Mimo że męczące to bardzo fajne. Krzysiek każe mi iść swoim tempem, co chwilę się zatrzymuje niestety. Dobra, idę. Po drodzę proszę młodą dziewczynę o zrobienie mi zdjęcia na tle jeziorka pomiędzy górami, zagaduję do niej i dostaję odpowiedź "Hi, my name is Ola, I'm from Poland" "no to cześć!", hehe, Ola z Wawy z siostrą i jej chłopakiem też wchodzą na Kjeragbolten. Przez najbliższe kilkanaście minut rozmawiam z nią pnąc się w górę. Muszę przyznać że tempo narzuciła ostre, ledwo nadążałem za nią. Jak już dogoniliśmy jej siostrę z chłopakiem to zrobiłem sobie przerwę, miałem dość. Na szczęście najgorsze już było za mną, został tylko płaskowyż do pokonania. Na ostatnich metrach do Kjeragbolten wchodzi się do małego wąwozu po dnie którego płynie strumień, a po ścianach spływa woda, rewelka. Obok kamienia jest półka skalna z odrobiną trawki miejscami, idealnie na odpoczynek. Usiadlem sobie chwilę z Olą i jej ekipą. Oczywiście nie obyło się bez zdjęć na kamieniu. Ola zrobiła mi swoim aparatem i przesłała później mailem. Podziękował :) Wejście na kamień nie jest straszne, aczkolwiek jak ktoś ma lęk wysokości to nie polecam patrzeć w dół, poniżej jest kilometrowa przepaść, samo wejście jest po mniej więcej metrowym przesmyku, no i na kamień trzeba trochę "wskoczyć" tzn. dać solidny, pewny krok. Dla mnie przyszło to jakoś naturalnie, pewnie przez ekscytację z osiągnięcia jednej z głównych atrakcji podróży. Emocje niesamowite, w pierwszej chwili jak tylo zobaczyłem filmik z Mattem Hardingiem na tym kamieniu to już wiedziałem, że tam stanę, stało się to moim marzeniem, które udało mi się zrealizować już kilka miesięcy później. W takich chwilach człowiek wie, że na prawdę żyje!!
<
Od 2009-07-11 Norwegia |
Od 2009-07-11 Norwegia |
Po pół godziny kręcenia się po kamieniu dotarł Krzysiek, atrakcję zdjęcia na kamieniu sobie odpuścił. Pofilmował trochę i wracaliśmy już do "bazy". Po drodze widzę motocyklowe spodnie i koszulkę Woodstock -zagaduję, okazuje się że ekipa na 5 Hondach Shadow leci na Nordkapp, 18dni mają na to. Chwilę rozawiamy i życząc sobie szerokości udajemy się dalej, oni do góry, my w dół. W jednej z dolin nabieram sobie wodę ze strumyka, Krzysiek stwierdza, że wyżej od nas pasły się owce i piły z tego strumienia, więc woda ta może zawierać bakterie i pasożyty. No cóż, pewnie "owcza grypa H1N1-Owca" mnie czeka. Razem droga na i spowrotem zajmuje nam około 5h. mimo że nogi bolą to jestem niesamowicie zadowolony. Po drodze niestety odzywała się moja rana stopy. Miałem obawy co do niej niestety. Dzień wcześniej nawet zmiana biegów sprawiała ból, marzyłem najbardziej o tym, żeby w taki głupi sposób nie skończyła się moja podróż. Po półgodzinnym odpoczynku udajemy się w drogę powrotną do głównej trasy. Wyjeżdżam na mocnej rezerwie, sugerując się znakami trafiam do pobliskiej stacji benzynowej całując dystrybutor. W baku echo już tylko było. Szybki hot-dog w sklepie, plus rozmowa z dwoma młodymi Belgami na rowerach, podziwiam tych szaleńców, ale mówią że podjazdy sobie darują, bo to jest szaleństwo. Zaczyna kropić, ale na nasze szczęście nie przeradza się to w deszcz. I dobrze. jedziemy na północ. Mijamy półkę skalną Preikestolen, tak bardzo polecaną nam, ale czasu nam trochę szkoda. Na nocleg wybieramy sobie wyspę Randoy. Wybór jak się okazało nie do końca trafny. Wyspa jest mocno zalesiona i ciężko jest przez to znaleźć miejsce. Po kilkuset metrach dróg szutrowych znajdujemy polankę na której się rozbijamy. Ostatnie kilometry przed noclegiem są dla mnei dość trudne, zaczyna mnie boleć głowa i to całkiem solidnie, jak się za chwile okazuję mam całą głowę spaloną słońcem i to mocno. Super, najpierw rozcięta noga, teraz oparzenia słoneczne. Robię szybkie okłady z Huggiesów (husteczki nawilżane dla dzieci - polecam :> ), na szczęście pomaga. Okazuje się, że Krzysiek ma mało wody pitnej i prosi mnie o pożyczkę, no cóż, dostaje tą z pasożytami, nie narzeka :) pije ją. Noc jest ciepła i sucha, czyli bardzo dobra.
Świeży ranek i wyruszamy w drogę "na kontynent", dojazdowa droga szutrowa za dnia jest jeszcze bardziej przerażająca dla mojej szosowej Suzi niż była wieczorem. Ale dajemy radę. Zadowolony stawiam koła na normalnym asfalcie. Dobra, jedziemy dalej. Przy "rutynowym" postoju na zdjęcie przy pięknym moście wiszącym (tak, tak, jestem chory na ich punkcie), zauważam że coś złego dzieje się z moją tylną oponą. Guma zaczyna się dziwnie łuszczyć... Hmm... Źle się dzieje, ale zobaczymy co dalej. Jedziemy. W pewnym momencie z drogi widzimy piękny wodospad, jesteśmy zachwyceni, super. Po chwili delektowanai się nim jedziemy dalej. Może z 500m dalej jest sklepik, a nad nim wodospad Latefossen, to jest dopiero piękny widok! W piersiach dech zaparło. Ale dopiero po powrocie i pogrzebaniu trochę w necie dowiaduję się, że wystarczyło przejść się nieco dalej po parkingu, aby zobaczyć jak wodospad (a w sumie to 2 wodospady), łączą się i przepływają pod drogą. To już byłoby dopełnienie piękna tego miejsca.
(zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest tin.wolf
oryginalny link http://www.flickr.com/photos/tinwolf/269498072/ )
Mimo że stałem jakieś 100m od wodospadu rozpryskująca się na skałach woda dolatywała w postaci urokliwej mgiełki do mnie. Powietrze było cudownie ciepło-wilgotne. Wrażenie nie do opisania. No ale nic nie trwa wiecznie, trzeba jechać dalej. Kilkanaście kilometrów później docieramy do miejscowości Odda. No i przy tankowaniu wychodzi na jaw przykra sprawa... Mianowicie na mojej oponce pojawiły się druty :( w punkcie wymiany opon przy stacji benzynowej dowiaduję się, że mogę zrobić oponę w Haugensund albo Bergen, ani jedno ani drugie nie leży mi po drodze. Od razu piszę do Miśka i do Italiano o namiary na salony moto. Bo tam najpewniej. Decyduję się na dojechanie do Bergen, nie po trasie, ale wyboru nie ma. Krzysiek wyraża swoją frustrację i niezadowolenie stwierdzeniem, że nie jestem przygotowany, że stracimy czas itp. Ja na to "droga wolna, proszę bardzo". Na tym się skończyło, ale ciśnienie wzrosło. No to co, ruszamy dalej póki sucho. Zauważyłem bankomat i nie czekając chwili wjechałem po przejściu dla pieszych na chodnik, aby z niego skorzystać, troszkę nieroztropnie, ale później pomyślałem o ewentualnych dolegliwościach finansowych takiego manewru. Tymbardziej że po przeciwnej stronie ulicy był parking. Dobrze że chodnik był szeroki. Ruszamy dalej, widzę sklep Suzuki, wyglądający na motocyklowy, zajeżdżam się zapytać, a gościu mi mówi że jest warsztat naprzeciwko i tam mi zrobią. Oo! A jednak. Pytam się managera czy dadzą radę, on mi na to, że jak mają taką oponę to dadzą radę. Wygonili młodego na poszukiwania, najpierw mi przyniósł 200/50 i to typowo sportową, nie da rady, ale drugi traf był dobry - 170/60 i to w miarę sportowo-turystyczna, jak się później okazało to bardziej sportowa jednak. Co prawda cena (ok. 900zł) trochę mój zachwyt sprowadziła na ziemię, ale za bardzo wyjścia nie miałem. Robimy! Jak się okazało to w tym warsztacie pracuje 3 Polaków, w tym jeden co śmiał się z mojego FSD, bo sam z Górzycy koło Słubic jest (mały ten świat). Konrad z Mazur wymieniał mi koło, pogadaliśmy sobie o emigracji trochę, o tym jakie to są mandaty i życie w Norwegii, mówił że często Polacy przyjeżdżają na wakacje, a później płaczą, że nie mają jak wrócić do domu bo zapłacili mandat jakieś 1500-2000zł. Takie uroki skandynawi są niestety. Trochę się motał co prawda z moją oponką, ale ostatecznie udało mu się. Zmiana opony kosztuje nas razem około 2,5h, czyli tyle samo czasu co stałem pod drzewem czekając na Krzyśka 2 dni wcześniej, a przez te całe 2,5h Krzysiek bezskutecznie próbuje złapać wifi w swoim palmtopie. Niestety w międzyczasie słońce ustępuje miejsca dla chmur i za chwilę dla rzęsistego deszczu. Ubrani we wszystko przeciwdeszczowe co posiadamy ruszamy dalej. W strugach deszczu jedziemy kolejne kilometry. I nic nie zanosi się na poprawę. Troszkę poddenerwowany dniem dzisiejszym mimo deszczu mocno składam się w winkle (trochę buty pościerałem), nowa opona okazuje się bardzo miękka, co mnie troszkę trapi. Za miękka. Wjeżdzamy w góry, lekko powyżej 1000m n.p.m. ale wszędzie leży śnieg i zrobiło się chłodno (6-8 stopni), jesteśmy i tak już przemoknięci, do tego zmrożeni, nic przyjemnego. U góry deszcz trochę zelżał, ale to niewielka pociecha dla i tak już przemoczonego człowieka. Zjeżdżamy z gór, zajeżdżamy na pierwszy dostępny kamping. Nie ma obsługi, ale norweskim zwyczajem klucze są w drzwiach. Sprawdzamy jeden domek, ale nie ma w nim ogrzewania, chcemy rezygnować, ale sąsiedzi z boku próbują nam pół po angielsku pół po czesku wytłumaczyć że dalej wszystko zajęte, ja im mówię że "ja rozprawam slovencinu, i hapem czestine" i już Polak-Czech dwa bratanki :) ucieszyli się, że nie muszą już języków angielskim łamać :). W mięzyczasie pojawia się pani z obsługi, jak się okazuje to grzejniki są w szafach schowane! aaa, to dobrze, będzie jak się posuszyć, jak już się rozłożyliśmy podszedłem do naszej czeskiej rodzinki z boku na gawędę i pokazywanie zdjęć, bardzo mili ludzie, mimo, że czeski sporo różni się od słowackiego (który idzie mi lepiej) to jakoś się dogadywaliśmy. Po łamaniu języka przyszedł czas na odpoczynek, zasłużony po trudnym dniu. Grzejniki bardzo pomogły nam się posuszyć, zawsze to milej rano włożyć nogę do suchego buta :).
Poranne chmury nie wyglądały obiecująco, mimo to stwierdziliśmy że cofniemy się na zaśnieżony płaskowyż, który ze względu na wczorajszy deszcz po prostu prędko przejechaliśmy, niestety i dzisiaj też deszcz nas tam dopadł, cofnęliśmy się. Już na dole ubieramy się w kondony, Krzysiek jest tutaj nadwyraz przygotowany, ale niestety ubieranie przez niego ochraniaczy na buty i rękawice zajęło mu chyba z pół godziny... Na nasze szczęście już niedlugo później przestaje padać. Po pokonaniu kolejnego fjordu drogą promową zaczynają się znowu góry... Przez istne mleko przedzieramy się w górę, zalegająca mgła świadczy o jednym - widok musi być piękny, ale nie dla nas niestety. Ale przynajmniej nie pada. Przedzieramy się dalej na północ, z gór zjeżdżamy znowu w dół, przejeżdżamy pięknym kanionem, turkusowo niebieska rzeka ciągnie się wzdłuż drogi, a po bokach strzeliste góry. Robimy sobie przerwę przy rzece. W miejscu, które byłoby idealne na rozbicie namiotów, gdyby nie to że to dopiero południe, a chcemy jeszcze trochę pojechać dzisiaj. Walnąłem się nad brzegiem rzeki, i przez dobre pół godziny wygrzewałem w słoneczku, które tchnęło we mnie nowe życie. Po odpoczynku przyszła pora na jazdę. Znowu podjeżdżamy wyżej, docieramy do starej drogi 258, dla której alternatywą jest jazda tunelem, wybieramy oczywiście ładniejszą wersję, jedziemy 258, droga jest wąska, rolę barierek chroniących przed wyskoczeniem z drogi pełni około półmetrowy murek z kamieni. Wygląda to bardzo fajnie. Jak podjeżdżamy wyżej (około 1300 m n.p.m.) pojawia się śnieg i to dużo, dojeżdżamy do miejsca w którym z topiącego się śniegu utworzyło się turkusowe jeziorko, które bezpośrednio dotykało do czapy lodowej. Jak dziecko skakałem po śniegu. Fajnie byłoby bałwana ulepić, ale....
Od 2009-07-11 Norwegia |
Od 2009-07-11 Norwegia |
Rankiem po szybkim śniadanku wyruszamy w dalszą podróż, pełni oczekiwań wobec Trollstigen (czy też Trollova Cesta, jak to nasi Czesi-sąsiedzi nazywali). Zaczynamy od pokonania kolejnego fjordu promem, zdążyliśmy przywyc już. Wjeżdżamy na płaskowyż, który okazuje się być zagłębiem truskawek, co kilkadziesiąt mterów przy drogach są budki z truskawkami. W pewnym momencie mijamy też pola, na których pracują Polacy. Trochę naszego zainteresowania zwracają samochody zbieraczy, oczywiście wszystkie na polskich rejestracjach, piękne miejsce na zbieranie, za rogiem jedna z większych atrakcji turystycznych Norwegii. Przy samym Trollstigen jesteśmy już około 10tej. Widok z góry jest przesłonięty przez mgłę, szkoda. Rozochocony suchym asfaltem puszczam się przed Krzyśkiem trochę żwawszym tempem. Niestety moje zapały są mocno studzone przez samochody kampingowe, które są wszędobylskie w tym rejonie. To już przestaje być śmieszne, o ile dzień wcześniej udało mi się zrobić na prawdę śliczny zjazd do Geiranger, to dzisiaj jest krucho. Droga piękna, ale niestety duży ruch psuje cały efekt. No cóż, pozostaje rozkoszować się widokami i pięknym wodospadem mniej więcej w 1/4 zjazdu. Udaje mi się jakoś dojechać do końca, cały czas wyszukując słynnego znaku "Uwaga Trolle". Jak się okazuje jest on może okolo 100m po zjeździe już.
Od 2009-07-11 Norwegia |
Od 2009-07-11 Norwegia |
Obowiązkowa fotka i chwila na rozkoszowanie się widokiem. Od dołu Trollstigen też wygląda pięknie. Miałem chętkę znowu wjechać i zjechać, ale niestety duży ruch kamperów odebrał mi tą ochotę i odpuściłem. Troszkę odpoczęliśmy i udaliśmy się dalej na północ. Kilkanaście kilometrów dalej robimy sobie dłuższą przerwę w bardzo urokliwej dolinie. Idealne miejsce na rozbicie namiotów, ale co nam po takiej miejscówce o godzinie 12. Niestety trzeba jechać dalej. Docieramy do trasy atlantyckiej, czyli do trasy ciągnącej się wzdłuż wybrzeża oceanu atlantyckiego. Przez większość czasu widok urozmaicają wyspy i wysepki skalne. Ciągnące się przeważnie w neidalekiej odległości od brzegu. Ilość mostów jest tutaj spora, jak się okazuje to przejeżdża się po większych wyspach połączonych mostami. W pewnym momencie dojeżdżamy do miejscowości Kristiansund, jak się okazuje tunel prowadzący do miasta jest nieczynny, bo podobno jakiś film tam kręcą, więc pozostaje prom. Tym razem darmowy. Na promie owym miły Norweg, elektryk imieniem Frank poleca mi abym jednak został przy motorze, ostanio jakiś GoldWing sobie "poodpoczywał" i nie mogli go podnieść. Na drodze promu jest jakiś wir wodny i potrafi ładnie bujnąć promem. Przy okazji porozmawiałem sobie z Frankiem, o życiu w Norwegii i w ogóle. Bardzo chwalił mi swoje Kristiansund i Bergen, a odradzał Oslo. Niestety z jego rekomendacji udało nam się jedynie Kristiansund zobaczyć. I muszę przyznać że miasteczko zrobiło na mnie na prawdę dobre wrażenie. Podobały mi się ładne budynki, umiejscowienie nad oceanem, piękne mosty z których były wspaniałe widoki no i oczywiście "domki na wodzie". Głupi ja zdjęć nie robiłem wtedy, ale kto zainteresowany to polecam zdjęcia z tego miasta na flickr . I miły akcent, mijało nas Porsche 924, białe :). Po wyjeździe z tego malowniczego miasteczka pokierowaliśmy się w stronę Trondheim. Bardzo sprawnie poszło nam przedostanie się na północ od tego jednego ze starszych norweskich miast. Nocleg na łączce nieopodal fjordu przebiegł bardzo spokojnie. Jak się sucho położyliśmy tak też sucho wstaliśmy. I tak być powinno.
Rano obraliśmy cel: przejechać za koło podbiegunowe. Wczesnym rankiem pobudka i jedziemy. Droga z biegiem czasu stawała się dość monotonna, zaczęły przeważać lasy, a góry i ośnieżone szczyty przebłyskiwały raz kiedyś w oddali. Około południa zrobiliśmy sobie dłuższy postój nad leniwie płynącą, bardzo szeroką rzeką, którą nazwałem pieszczotliwie "Potomak", ponieważ przywodziła mi na myśl alaskańskie widoki, znane mi niestety tylko z filmów. Wody rzeki leniwie łamiące się na wystających kamieniach i zwalonych drzewach.
Od 2009-07-11 Norwegia |
(zdjęcie pochodzi z serwisu flickr, autorem jest EnDie1
oryginalny link http://www.flickr.com/photos/13924266@N03/1807781586 )
Widok niespecjalnie napawał mnie optymizmem. Dalej wcale nie jest lepiej, drzewa ustąpiły miejsca suchej ziemi, na której rzadko rozsiane były krzewy. A na dodatek zrobiło się dość chłodno. Wjechaliśmy na płaskowyż o nazwie Saltfjelett, podobno tamtejsze ziemie i skały są dosyć słone, dlatego roślinność się ich za bardzo nie trzyma. Około 17:30 dojechaliśmy do celu - centum turystyczne o nazwie Polarkreis. Ciepła herbatka i zwiedzanie okolicznych skał, usianych pomnikami oraz innymi dowodami ludzkiej obecności. Razem z Krzyśkiem pozwoliliśmy sobie złamać zakaz i wjechać pod sam pomnik, żeby sobie zdjęcia strzelić. Miejsce to jest niezwykle popularne, nawet udaje nam się spotkać cały autobus ludzi z Polski. Jest tam pełno i samochodów i motocykli, a sklep z pamiątkami przeżywa wielkie oblężenie. W owym sklepie zostawiłem pare koron niestety :), ale za to pocztówki powysyłałem. Mimo że ogólnie było zimno ja czułem się niezdrowo rozpalony, emocje po prostu mnie solidnie dopadły. Z jednej strony przestraszony tym jak strefa polarna nas przywitała (chłód, martwe drzewa i gołe skały), a z drugiej strony neizwykle szczęśliwy z osiągniętego punktu.
Od 2009-07-11 Norwegia |
Od 2009-07-11 Norwegia |
Jako że zaczęło się robić dość późno postanowiliśmy poszukać noclegu. Może w odległości 50km od centrum turystycznego znajdujemy bardzo miłe miejsce przy jeziorze. O dziwo jest tutaj dużo cieplej niż przy centrum turystycznym, pojawiają się drzewa, a w lasach są jagody (pojadłem sobie trochę, ale neistety były dosyć kwaśne, więc nie za dużo ich wchłonąłem). Jezioro przy którym obozowaliśmy było o dziwo bardzo ciepłe. Gdyby nie to że byłem nieco zmarznięty płaskowyżem to pewnie bym zażył kąpieli. Podczas rozpakowywania nieoczekiwanie Krzyśka BMW się przewraca, na szczęście obywa się bezstratnie, powiedzmy że gleba na wyjeździe już zaliczona, wystarczy na resztę trasy też :D. Rozbijamy namioty i układamy się do snu.
Około godziny 3 kończy się nasze szczęście. Budzi mnie chłód, no cóż, bywa, ubieram się, ale błyskawicznie robi się jeszcze gorzej. Mimo dość dobrego śpiworu i ciepłych ciuchów marznę i to całkiem nieźle. Jak się później okazuje to w nocy temperatura spadła do około 3stopni Celsjusza, ładnie. A przyczyną tego było złe umiejscowienie namiotów. Byliśmy schowani za wzgórzem, które już około 22 zabrało nam słońce i już nam nie ogrzewało namiotów. Około 5 rano natura wygania mnie na zewnątrz. Kontrolnie sprawdzam jezioro, jest wręcz gorące (no przynajmniej w stosunku do otoczenia). I całe spowite mgłą na prawde cudownie się prezentuje.
Od 2009-07-11 Norwegia |
Dopiero około 8 rano słońce zbliża się do nas, na prędce robię sobie kawę i idę wygrzewać moje 4 zmarznięte. Ahh.. od razu lepiej. O dziwo dość szybko robi się ciepło. Niebo bezchmurne. Po szybkim śniadaniu ruszamy dalej na północ. Droga robi się bardzo miła, wije się łagodnymi łukami, dzięki czemu pozwala na przyjemność z jazdy bez większego wysiłku i starań, jednocześnie odbierając nudę jazdy na wprost. Idealna sprawa na dłuższe jazdy. Zmierzamy w kierunu Bodo, gdzie to są największe na świecie wiry wodne (powstają one na styku dwóch fjordów), na nasze nieszczęście jesteśmy o złej porze i wirów nie ma, ponieważ są one uzależnione od przypływów, a tych nie będzie przez najbliższe kilka godzin. Trudno, wracamy do głównej trasy E6. Tymczasem słońce mimo że wcale nie bardzo wysoko na niebie, to bardzo pali, na jednym z postojów spaceruję po parkingu bez koszulki, a w pobliżu widać opalających się ludzi. Miły akcent. Przez całą Norwegię przejechali, a opalać się to dopiero za kołem podbiegunowym można. Hehe. Po jednym z postojów zapominam zalożyć zatyczki do uszu, które zaplątały mi się w kominiarkę, a że zatyczki połączone są sznureczkiem to odbiły mi się bardzo znacznie na czole (co widać na obrazku :).
Od 2009-07-11 Norwegia |
Od 2009-07-11 Norwegia |
Wokoło Narviku jest 6 miejsc poświęconych Bitwie o Narvik 1940, i naszym skromnym planem dnia było zaliczenie tych wszystkich, zwiedzenie Narviku i obranie kierunku na Szwecję. Niestety po zaliczeniu dwóch punktów ku mojemu niezadowoleniu dochodzimy do wniosku, że możemy się nie wyrobić z tym czasowo. Dlatego odpuszczamy 2 najdalej odsunięte od Narviku punkty. Sam Narvik nie zrobił na nas większego wrażenia, centrum tego miasteczka to wydaje się być fontanna przy muzeum wojny (de facto opisanego po polsku, w końcu bardzo znaczące dla Polaków miejsce). No ale za to idziemy do tradycyjnej knajpki rybnej, gdzie próbujemy norweskich specjałów rybnych. Nie dość że dużo płacimy to jeszcze trochę w maliny mnie wpuszcza sprzedawczyni, bo jak proszę o rybę to mi ją daje ot tak, nie sugerując, że jest sposób podania jej w bułce, coś na kształt burgera. Po tych perypetiach kulinarnych udajemy się powoli w drogę powrotną. Jeszcze tylko wysyłamy drugą serię pocztówek, kupujemy ostatnie pamiątki i już kierujemy się w stronę Szwecji.
Od 2009-07-11 Norwegia |
Od 2009-07-11 Norwegia |
Drugi dzień drogi powrotnej na szwedzkiej ziemii jest bardzo nieprzyjazny, przez cały dzień zmagamy się z deszczem i z wiatrem. Na jednej z autostrad w ulewie tracę jeden z pokrowców na kufer. Pech. Deszcze nie ustępują, a my twardo brniemy w takich warunkach na południe. Po południu nieco się rozpogadza, ale my i tak już cali przemoczeni szukamy domków żeby się dosuszyć. Znajdujemy przyjemne miejsce nad jeziorem w miejscowości Iggesund, ale nikt z nas się w jeziorze nie kąpie gdyż jest po prostu zimno. Krzysiek podjął próbę, lecz zrezygnował. Ja nawet nie startowałem do wody. Nie miałem sił już. Kolejny dzień mimo że zaczął się bardzo ładnie to również był pod znakiem ulewnych deszczy. Na południu widać było przejaśnienia, lecz jak na złość zdawało nam się że wcale się nie zbliżamy w tamtym kierunku. Deszcze nie ustawały. Po południu deszcz ze stałego zamienił się na przelotny. Przejechaliśmy autostradą przez Sztokholm, niestety nie poświęciliśmy czasu na dokładniejsze zwiedzenie miasta. Ale wrażenie autostradowe pozostało dobre, czysto, ładnie, dużo reprezentacyjnych, nowoczesnych budynków. Jedno z tych miejsc gdzie trzeba wrócić w celu pozwiedzania. Ale to innym razem. Naszym celem było dostać się jak najdalej na południe. O dziwo szwedzkie autostrady okazują się na tyle szybkie (no dobra, przeginamy trochę z prędkością, licząc na brak policji), że wedle naszych obliczeń możemy być około 22 na przystani w Trelleborgu, i tak też celujemy. Jak się niestety okazuje mamy ponad 3 godziny do najbliższego promu do Sassnitz. Ciepły wieczór na przystani mija nam na gawędzeniu z Polakami którzy busem wracają z pracy z okolicy Stavanger. Tymczasem około 1szej w nocy dociera prom. Niestety nasze próby zdrzemnięcia się są skutecznie wybite z głowy przez pałętających się rumunów, którzy tylko obserwują gdzie i komu coś zawinąć. Noc na czuwaniu. O godzinie 4tej jesteśmy już w Niemczech. W gęstej mgle i sporym ruchu drogowym opuszczamy wyspę Rugię. Puste autostrady zachęcają do odkręcenia. Utrzymujemy stałe 160kmh, bardzo fajnie mijają kilometry. Na dodatek przy nas wstaje słońce wyłaniając się od Polskiej strony. Żegnam się z Krzyśkiem na zjeździe z autostrady na Kołbaskowo, on zjeżdża na Berlin i dalej na południe i do polskiej A4. Rano przychodzi kryzys snu. Mimo że jest zimno, a ja specjalnie się grubo nie ubierałem to i tak sen dopada, nie dziwię się że najwięcej wypadków jest zawsze blisko celu, bo nie dość że oczy sie kleją po długiej nocy, to jeszcze czujność jest uśpiona myślą o świeżej pościeli i własnym łóżku. Zbawieniem jest polska, pierwsza stacja benzynowa ratuje mnie RedBullem, który już pozwala mi na otwarcie oczu. Stwierdzam że jadę dalej. Poranne słońce okazuje się palące. Jaka miła odmiana po ostatnich dniach :). O godzinie 6:30 jestem już w Gorzowie i tankuję V-Powera w nagrodę za dobre sprawowanie dla Niuni, do tego hot-dog i chwilę później jestem już w domu. Ah... Uczucie powrotu do domu jest porównywalne z tym jakie miałem przekraczając koło podbiegunowe. W takich chwilach człowieka roznosi energia.
Na koniec trochę faktów: cała wyprawa zajęła 13 dni, w tym czasie przejechałem 6700km, a moja Suzi spaliła około 350 litrów paliwa, za łączną kwotę około 1900zł. Średnie spalanie na całej trasie wyszło 5,3l, a chwilami na międzytankowaniach spadło nawet do 4,2l (norweskie drogi i spokojna jazda), maksymalnie 7,2l (niemieckie autostrady i Polska Szczecin-Gorzów). Z wyprawy mam ponad 600 zdjęć i 4gb materiału filmowego. Wyprawa udana. Czas zacząć planować następną :) A tym co dojechali do końca opisu gratuluję wytrwałości!
Na sam koniec prawie kompletna galeria z wyjazdu.